Męczą mnie ostatnio. Nie dość, że sypiam mocno takse, to jeszcze one.
Najpierw śniło mi się, że mama zmarła. Dowiedziałam się – i nagle niebo poszarzało, wszystko zrobiło się czarno-białe, a ja w rozpaczy, smutku i beznadziei zadawałam sobie pytanie, to jak teraz żyć?
Potem śnił mi się tata. W czerwonej kraciastej flanelowej koszuli, której w życiu na nim nie widziałam, lewe ramię miał albo schowane w koszuli, albo nie miał w ogóle lewej ręki, przechodził obok mnie dość szybko, pochylony do przodu, energiczny i o coś bardzo zły, bo w ogóle na mnie nie spojrzał. Minął mnie tuż obok, mało mnie nie potrącił tym brakującym ramieniem, ale nawet głowy nie podniósł.
Dzisiaj śniły mi się koty. Konkretnie martwe koty, które wiozłam samochodem do mamy (jechałam po trawniku przed blokiem, spoko), i nie wiedziałam, jak je mam wyjąć z samochodu. Jeden, piękny, biały, leżał na tylnym siedzeniu, drugi, ciemny, pod fotelem pasażera. Trochę się bałam je dotknąć.
Głowo, daj żyć.
Poza tym wszyscy zdrowi, prawda.
My z Idą kaszlemy, tak a propos, ona z podziębienia (podroby czyste), ja z refluksu, od paru miesięcy. Nie polecam.
Święta za pasem, zostajemy w domu, bo wypadają idiotycznie. Święta powinny być nieruchome i wypadać zawsze wtorek – czwartek. W tym tygodniu upiekę pasztet, ciasta zamówiłam, łazanki z kapustą mam, w planach ryba po grecku, gyros, śledzie, jarzynowa, na obiad będzie fondue a drugiego dnia pojedziemy do Francji na jarmark świąteczny i obiad zjemy tamże. Dokupić wino i bagietkę i zrobione.
Choinka stoi już ze trzy tygodnie, co będę dziecku choinki żałować, skoro sama lubię. Kupiłam sztuczny śnieg i Ida walnęła pięknego bałwana na całe okno balkonowe :).
Z innej beczki, w biurze mamy stary budynek ze starą instalacją i z rana jest rześkie 14 stopni. Gdy wchodzę, w ciepłej kurtce i po szybkim tempem spacerze, jest mi nawet ciepło, ale gdy się już rozbiorę i zrobię herbatę, nagle żałuję, że mam na sobie tylko pięć warstw ubrania. Podkręcam kaloryfer na maksa, ale czy na dwójkę, czy na piątkę, temperatura jest taka sama. Któregoś popołudnia, po kilku godzinach, doszło do 18 stopni! Jaka szkoda, że akurat już wychodziłam, no naprawdę.
W związku z tym, jako że jutro mam pracę koncepcyjną, czyli „odwalmy kolejny kawałek roboty za szefową, żeby mogła jechać odpoczywać na siódmy urlop w tym roku”, oświadczyłam, że jutro pracuję z domu. Bo na co mam jechać na pół dnia do biura, jeśli nikt mnie tam nie potrzebuje, a potem w domu robić dalej to samo, skoro mogę sobie posiedzieć w domu i wyjdzie na to samo, a cieplej. I obiad przy okazji się ugotuje. Brat odprowadzi siostrę do szkoły i będzie git (mimo, że chodzi sama, rano idziemy razem, bo w tę samą stronę, a jest u nas godzinę ciemniej niż w Polsce, więc tym bardziej razem).
Rozłożyłam puzzle 2000 elementów, więc teraz wstawiam pralkę i zmywarkę (chwalmy tanią taryfę, tak szybko ją od stycznia zlikwidują!) i idę układać. Muszę się uwijać, bo nie bardzo jest gdzie jeść :):).
A co u Was?