Jako tako.
Nie dosypiam, nie mogę spać. Nie mogę zasnąć. Odpadam po pierwszej. Od czwartej – piątej już się budzę, żeby nie zaspać do pracy. Czasem młody prosi, żeby o szóstej go obudzić, więc wstaję chwilę przed, myję włosy, budzę go – i jeszcze się kładę na pół godziny, pod jeszcze ciepłą kołdrę. Zasypiam, jeśli w ogóle, dokładnie w momencie ponownego dzwonka budzika.
Dzisiaj musiałam być wyjątkowo w biurze (w piątki pracuję z domu), Ida miała wycieczkę do zoo, więc od piątej co parę minut sprawdzałam telefon, czy to aby na pewno już. A gdy przyszło już – tak bym jeszcze pospała…
Eh.
Zamówiłam Idzie imprezę urodzinową poza domem. Będzie miała przyjęcie pt. dżungla, na pierwszej liście było ośmioro dzieci ze szkoły, tatuś dorzucił Alanka, młoda dorzuciła jeszcze jednego kolegę, w dwunastce mają się zmieścić. Gdzie te czasy, gdy kinderparty było pretekstem do spotkania rodziców, głównie Polaków? Kawałkiem normalności na emigracji? Drobiazgi zajmowały się sobą, a my gadaliśmy, w podgrupach, razem, różnie, przy winie, drinku, kawałku tortu. No, ale potem dzieci podrosły, dwie rodziny wróciły do Polski, jedna dziewczyna przestała się do mnie odzywać, bo w dziewięćdziesiątym siódmym w maju coś jej powiedziałam i ona już tak dalej nie może, no i za ostatnim razem małżonek dołożył wisienkę do towarzyskiego tortu, a mianowicie siedział zamknięty w swoim pokoju (piątek, siedemnasta, oglądał prezentację), a potem wstał, zabrał torbę na siłownię, i cytując prezydenta, ani me, ani be, wyszedł ćwiczyć.
Od tamtej pory, a minęły już ponad dwa lata, odważyłam się zaprosić na kawę kogoś znajomego może ze trzy razy. Bo strach. Bo nie wiem, jak zareaguje. Może przejdzie obok, traktując jak powietrze? Historia zna takie przypadki. I wiecie, to jest cała rozbudowana strategia, uprzedzam, żeby miał szansę wyjść z domu albo pracować i się nie narażać na kontakt, jak woli. A może będzie miał dobry humor? I będzie czarującym lwem salonowym? To się zdarza, ale raczej nie wobec polskich znajomych. To widać. Ja to widzę.
Przecież ja tu mam dwie znajome na krzyż. Monikę, mamę Franka. Sarę, byłą sąsiadkę. Izę, wiecznie na nie, z którą kontakty sama ograniczyłam do wesołych świąt. Mamy Alanka nie wspomnę (dzisiaj rano zapytała mnie, czy w Bazylei są jakieś sklepy z ubraniami oprócz h&m? Nie, nie ma, jest jeden z ubraniami i dwa spożywcze, więcej nic. Trzy miesiące tu mieszkają i nie wyszli poza najbliższy spożywczak i ikeę online. Może się bali, że ubrania można kupować w sklepach tylko jak się jest zaszczepionym, HA HA HA).
Eh.
Wracając do Idy urodzin, przy zgrai siedmiolatków już sobie nie bardzo wyobrażam, żeby zająć w domu taką bandę. No chyba, żeby im film włączyć, to wiadomo, cisza, spokój i nawet bałaganu nie ma. Ale ani ja ich zabawiać nie będę, nie po niemiecku, po szwajcarsku tym bardziej, odpadają jakieś, sama nie wiem, konkursy, ani to jeszcze nie pogoda na zabawę na dworze.
Młody ma przydzielone niezmienne zajęcia w domu. W sobotę powynosić wszystkie możliwe recyclingi (papier do piwnicy i raz w miesiącu przed ulicę, pety do spożywczego, szkło i alu do dzwonów), plus sprzątnąć łazienkę i ogarnąć swój pokój. Raz na ruski rok umyć kinkiety albo fronty szafek i szafkę pod zlewem. Co tydzień jest niezmiennie to samo zdziwienie, żealejakto, on nie może sobie odpocząć? musi sprzątać? Ale wszystko, bo nie jest tak brudno? (przypomina mi się małoletni siostrzeniec z pytaniem, czy ma odkurzyć wszystko, czy tylko tam, gdzie brudno). Zmywarka, najlepsza, gdy ją można załadować, najgorsza do rozładowania po myciu, też wchodzi w zakres obowiązków młodego. Na tygodniu robię – robiłam – ją ja, bo zanim on wróci ze szkoły, to ja już tam się przykleję do wszystkiego – a kuchnia ma 4m2, więc i ruszyć się nie ma gdzie, jak brudne stoją na wierzchu.
Ale. Do brzegu.
W ubiegłym tygodniu postawiłam śmieci bioeko pod drzwiami, licząc naiwnie, że kto pierwszy, ten je ze sobą weźmie i wrzuci do kontenera. Młody wychodził na trening. Musiał naprawdę jakieś dziwne kroki stawiać, gigantyczne, albo może baletowe, że się o śmieci nie potknął. On jest ponad to. Dosłownie, bo chyba górą przepłynął.
Od tamtej pory, żeby nie wiem, jak zmęczony i jak późno wracał ze szkoły – na przykład o 18, jak dziś – wierna zmywarka zawsze na niego czeka. Nade mną się dziwnym trafem nikt nie lituje, się otwiera lodówkę i się pyta, co dzisiaj na obiad. Co też dzisiaj na obiad ugotowało się. Albo czemu zakupy nie pojawiły się magicznie w domu, same. Albo gdzie są moje spodnie treningowe. Kupiłem sobie drugi komplet do ćwiczeń, bo nie wypominając, ale czasem nie puścisz prania od razu i nie mam na drugi dzień, to tak wygodniej, żebym miał dwa zestawy ubrań.
Nastawiłam ostatnio czajnik wody na herbatę, naszykowałam kubek. Nie, nie pytam, czy ktoś by nie chciał, bo to działało zawsze w jedną stronę tylko. Wbiłam sobie do głowy, skądinąd wygodne podejście małżonka, że sama, dla siebie. Zatem wstawiłam sobie wodę na swoją herbatę. Do kuchni wszedł małżonek, o, wstawiłaś wodę? Dostawił swój kubek, spoko, jak stoi, to jeszcze zaleję. Wyszłam z kuchni, wracam po chwili, mąż zalał swoją herbatę i poszedł. Mój kubek został pusty obok.
Ciągle mnie to dziwi, wiecie.
I dziwi mnie, że wciąż mnie to dziwi.
Od listopada Ida prosiła tatusia, żeby poszedł z nią niedaleko, do parku. Gmina zbudowała coś na kształt mini parku dla deskorolkarzy, hulajnogowców i innych szaleńców.
Pójdziemy, jasne, że pójdziemy, ale o patrz, teraz to ja muszę na siłownię iść.
Dzisiaj po ciężkim tygodniu to sobie tatuś zasłużył na mecz.
Po zakupach to idź Ida sama przed blok, ja już się dzisiaj narobiłem.
Tymczasem kilka tygodni temu…
Niedziela przed południem. Zryw powszechny w chałupie. Ubieranie, szykowanie.
– Bo Alankowi się nudzi i tata Alana spytał, czy bym z Idą nie poszedł na ten plac zabaw, tu wiesz, w parku, tu, gdzie te trasy dla rolkarzy, wiesz, jak mi szkoda tego Alana, on tu nikogo nie zna, sam jest, a do mnie się tak garnie, jak im pomagałem z szafą, to mnie zagadywał, a cześć wujek, a co słychać, a z Idą się lubią, to w sumie spoko, możemy iść do tego parku, Ida się też ucieszyła.
No ja myślę.
W uszach Życie to surfing Myslovitz, zapętlone, kolejny raz. Lubię takie spokojne, powtarzalne, niemal transowe (te hammondy!) dźwięki. Lubię handpany, lubię szumy morza i inne ćwirki do medytacji. Musiałam coś włączyć, żeby się odizolować akustycznie od Hobbita, którego młoda ogląda z tatusiem. Słuchawki, które sobie kupiłam jesienią, mają genialną cechę – wyciszają otoczenie. Nie muszę już prosić, żeby ciszej, żeby nie krzyczeli, że mają donośne głosy, a mnie nie interesuje, kto strzelił, a kogo sfaulowali. Po całym dniu pracy, telefonów, kontaktów międzyludzkich, paplaniny Idy, opowieści dziwnej treści małżonka, powtarzanych kilkadziesiąt razy, które znam na pamięć, mam przesyt ludzi. Przesyt gadaniny, która mi tylko zaśmieca głowę, za dużo, za głośno, za bardzo. Takie typowe przebodźcowanie. Wtedy tylko czekam na porę kolacji. Ida zjada i idzie się kąpać – i już mogę schować się w fotelu, za ekranem laptopa, odpalić netflixa i wcisnąć w słuchawkach ulubioną funkcję, wycisz otoczenie. Odpoczywam.
wstawaj życie to surfing więc nie bój się fal