Przyszedł. Powitałam go martini i lodem, jak tradycja nakazuje.
Całkiem niehumanitarnie pracowałam dzisiaj do 18:30, z krótką co prawda, dwugodzinną przerwą w południe na shopping. Skoro już byłam służbowo w centrum, a skończyły mi się perfumy…!
O, właśnie.
Piłowaliśmy młodemu głowę, żeby zdecydował, co z rowerem. Stoi nie używany, szkoda, żeby się marnował. Żeby inny model, to może bym sobie zostawiła, ale to cienkie takie, miejskie, to nie.
Młody po dwóch miesiącach zdecydował, że on go jednak nie chce. Sprzeda.
Kiedyś sprzeda.
Nie teraz, zarobiony jest.
Jak będą ferie.
W ferie to chce odpocząć.
Ale sprzeda, dajcie mu spokój.
Mam taki zwyczaj, że co sobotę na whatsappie młodego ląduje tudulista, czyli co ma danego dnia zrobić, żeby się matka nie czepiała. Przez kilka weekendów na listę trafiała również pozycja „wystawić rower do sprzedania”, ale sami zdajecie sobie sprawę, jakie to jest trudne, zejść jedno piętro i zrobić kilka zdjęć, do tego jeszcze wyguglać opis! Będzie tego z osiem minut w sumie. Wiem, bo w końcu straciłam cierpliwość, zrobiłam zdjęcia, wrzuciłam ogłoszenie do internetu i oznajmiłam, że kasa jest moja. Trzy minuty po wrzuceniu ogłoszenia pierwszy człowiek dopytywał, jaki adres, bo on by już teraz natychmiast podjechał.
Tym oto sposobem młody nie ma ani kasy, ani roweru, za to ja dzisiaj przez 40 minut wąchałam różne pachnidła, pardą, załatwiałam ważne sprawy służbowe w mieście.
Przed świętami jeszcze wpadło mi w oko ogłoszenie dziewczyny, Polki, mieszkającej pod miastem. Polka ta jest kosmetyczką i oferowała hennę pudrową. Jako, że się uczy, w niezłych cenach. Moje brwi stanowią obraz nędzy i rozpaczy, cienkie, jasne i wyliniałe, jak nie umaluję, to nie widać, że mam. A tu laska pisze, że ta pudrowa potrafi się utrzymać nawet do sześciu tygodni! Wow, to by było cudo, w desperacji swojej jestem coraz bliżej decyzji o permanentnej, czyli tak naprawdę tatuażu, bo kurde ileż można. Póki co umówiłam się z laską i tydzień przed świętami pojechałam.
Położyła mi tę hennę, pogadałyśmy (latem bierze ślub, wesele „tylko najbliższa rodzina” na 220 osób i naprawdę nie ma kogo odmówić, więc ma nadzieję, że pozdejmują obostrzenia do tego czasu. Zapewne.)
Henna wyszła ślicznie, kolor spoko, nareszcie mnie widać i to nie przez mój wkurwiony wyraz twarzy, ale przez oczy. Nagle dostały ramkę i twarz wygląda zupełnie inaczej. Nawet się uśmiechnęłam ze dwa razy na tę okoliczność. Było super.
Przez dwa tygodnie, góra dwa i pół. Po tygodniu wiadomo, henna zmyła się ze skóry, została na brwiach. Jeszcze się łudziłam, że widać, ależ na pewno widać, ale dwa tygodnie po świętach stwierdziłam, że to bez sensu i zaczęłam znowu brwi malować. Eh.
Tymczasem laska pyta, jak tam henna, jak brwi wyglądają i czy jestem zadowolona?
Jestem zadowolona, tylko po dwóch tygodniach efekt wziął i się zmył.
O, odpisuje mi laska, dwa tygodnie to i tak długo!
.
.
.
A niech ci laska sanepid na wesele wjedzie. Z policją.
Co tam jeszcze. W pracy mnie chwalą, ostatnio jedna napisała, że świetnie się ze mną pracuje (a ja sobie takie zbieram i się napawam). No ja myślę, skoro obie jesteśmy razem najczęściej w biurze, to zrzuca na mnie, co się da. Też bym chciała mieć osobistą sekretarkę.
W Szwajcarii zdejmują parę obostrzeń. Niby mieli czekać, aż spełnionych będzie pięć warunków, na razie jest jeden, ale i tak się ugięli. Od poniedziałku otwierają tarasy w restauracjach (restauracje już proszą o udostępnienie większej powierzchni na zewnątrz, przy deptakach itp) oraz ku ogromnej radości mojego męża, po pięciu miesiącach otwierają ponownie siłownie. Home office na razie zostaje i niech zostanie jak najdłużej. Co mam zrobić, to i tak zrobię, a w domu przynajmniej mogę młodą odspawać od telewizora i puścić na dwór (tatuś puścił raz, po czym miał calla, założył słuchawki i tyle go widzieli), mogę puścić w międzyczasie odkurzacz, niech zarabia na swój zus. A propos, muszę go zareklamować, bo jak wyjmuję mu pojemnik z wodą, to on tą wodą chlusta, pół szklanki wylewa się na podłogę. A to chyba nie jest normalne.
Jeszcze wracając do home office, to nawet jak zdejmą, poproszę o jakiś dzień czy ze dwa popołudnia z domu. Przy obecnym braku zadań, lepiej obijać się w domu niż w pracy. Tydzień temu z tej bezbrzeżnej nudy umyłam w firmie okna (spokojnie, sześć plastikowych, pół godziny roboty), a w tym tygodniu odpaliłam ćwiczenia z angielskiego, bo nagle, posługując się tym językiem intensywnie dostrzegłam u siebie sporo braków. Może dlatego, że moje główne źródło wiedzy to kursy językowe organizowane przez Lingwistę, skądinąd świetne one były, te kursy, tyle że dawno temu, jeszcze w podstawówce. Potem weszła kablówka i MTV, w tym MTV’s Most Wanted, kto oglądał, ten wie, do dzisiaj mam zdjęcie z autografem od prowadzącego, Ray’a Cokes’a! Czaicie, rok 1992, w Polsce inflacja szaleje, za oknem szaro i buro, a ja po trzech miesiącach od napisania listu (ręcznie!), dostaję kopertę z Londynu. Do dzisiaj pamiętam te emocje.
Wracając do angielskiego, tak naprawdę wraz z końcem podstawówki skończyła się moja nauka angielskiego. W liceum miałam francuski. Co prawda zdawałam jeszcze ten język na maturze (maturę zdawałam z samych języków: polski + francuski, ustnie angielski, i to by było na tyle), a przed maturą miałam całe 10 godzin korków, no bo w końcu coś do tej głowy trzebaby włożyć, sprawdzić, czy coś tam jest, ale korepetytorka, siostry koleżanka z liceum, stwierdziła że gdyby ona tak znała angielski, jak ja, to by nie oblała egzaminów wstępnych na anglistykę. No to sobie dałam spokój. A na naszych maturach zmarł nagle geograf, uwielbiany przez wszystkich (jeździł rowerem z chłopakami na koło podbiegunowe), więc nawet gdybym zaczęła nagle po angielsku mówić jak Adaś Miauczyński, to też bym zdała. Eh, kiedyś to były czasy, teraz to nie ma czasów.
Tymczasem z youtube’a sączy się Annie Lennox i jej Why, przed chwilą INXS. Podobno człowiek przez całe życie najbardziej identyfikuje się z muzyką, której słuchał w wieku mniej więcej 14 lat. U mnie się zgadza, początek lat ’90, to była muzyka! (teraz to nie ma muzyki). Bon Jovi, Genesis, Bryan Adams, Roxette, Nirvana, Toni Braxton, Celine Dion, na której ćwiczyłam swój francuski, Dr. Alban, Alanah Myles i jej Black Velvet (a znacie jej Song instead of a kiss? To było…! (teraz to nie ma)). Rany, mogłabym tak długo wymieniać. Ale co ciekawe, nigdy nie byłam fanką boys bandów, oni jacyś śmieszni dla mnie zawsze byli, takie lalusie.
No. W uszach Black Velvet, ale pod ręką nie whisky, a zwykłe martini. Z cytrynką.
Miłego weekendu Wam.
Ręcznie pisać list o autograf, do MTV? W tamtych czasach?
Szok! I szacun!
A chwilę później przypomniałam sobie jak to ja rysowałam obrazek z Flinstonami i wysyłałam do Cartoon Network hihi
PolubieniePolubienie