Nie mam czasu, bo odkręcam śrubkę

Popsuło nam się mocowanie deski WC. Próbowałam odkręcić taką plastikową nakrętkę, ale się wyrobiła i kręciła w kółko razem ze śrubą. Nakrętka od lewej strony, dwadzieścia centymetrów od ściany. Ja praworęczna, więc się umęczyłam, postawiłam sobie lusterko, żeby cokolwiek widzieć z boku. Ukręciłam się, uszarpałam. Kupiłam nowe mocowania i chciałam je wymienić i mieć problem z głowy. Siedziałam ze dwie godziny, sfrustrowana, wkurzona, szukałam haków na youtube, instrukcji – i nic!!

Przyszedł młody, zaprzęgłam go do roboty. Zawsze to chłop, więcej siły ma, niech to rozbraja. Walczył godzinę i się poddał (czytaj poszedł do kumpli na film).

Późnym wieczorem wrócił małżonek. Od razu po mojej minie poznał, że something is no yes. Wysłuchał, poszedł do łazienki i po minucie wrócił z odkręconym mocowaniem.

Mocowania były w kształcie rurki, znaczy włożył śrubokręt do środka i odkręcił.

Kurtyna, brawa dla tej pani. Cały. Dzień. Go. Mać.

No.

A poza tym wszyscy zdrowi, u nas właśnie zaczyna się długi weekend, bo jutro Wniebowstąpienie. Nigdzie nie wstąpimy, bo będzie pozamykane, ale dodatkowym dniem wolnym nie pogardzimy. Jutro tatuś zabiera młodą w góry na rozgrzewkę, a w sobotę wybiorę się z nimi, jeszcze nie wiem, dokąd, ale na pewno nigdzie pod górę. Nie mam kolan na chodzenie po górach.

Za tydzień lecimy na wesele! Wesele syna Najlepszej z Kadrowych. Cieszę się jak nie wiem, wiadomo, że nie pogadamy, bo wpadam i wypadam, program trzydniowego pobytu napięty jak struna w skrzypcach, ale zawsze coś. A bilety na wakacje już mam i zaraz po powrocie zacznie się odliczanie.

Młoda jeszcze nie wie, że wracając z wesela zabieramy babcię do nas, do wakacji. Będzie radocha!

Praca mnie irytuje. Pracuję na 40% i tyle zarabiam, 3h dziennie to nie praca i 40% pensji to nie wypłata i szukam czegoś innego, bo moja cierpliwość jest na wykończeniu.

Posłuchałam opowieści Betty o jej wyciętym wyrostku i mój musiał podsłuchiwać, bo też coś zaczął fikać. Pobolał, pobolał i przestał, bo warczałam, że ja na wesele muszę lecieć. Niech sobie szaleje po powrocie. Dzisiaj po tym boleniu wróciłam do ćwiczeń z gumami i – znowu pobolewa. Rrrany. Jak ja mam ćwiczyć w takich warunkach??

Po trzech miesiącach, chyba wreszcie przestało padać. Najbliższy tydzień zapowiada się słonecznie i ciepło, może wreszcie schowam młodej kurtkę przejściową do szafy. Wczoraj było dwanaście stopni i lało. Chodziłam w swetrze w bałwanki, bo był najcieplejszy na tę pogodę. Połowa maja, szaleństwa jakieś. Oczywiście dobrze, że pada, wiadomo, no i przyroda szaleje, lipa zielona aż oczy bolą, ale gdyby tak te 20, a nie 12 stopni było…!

To co, to ja kindla i do łóżka, i tak sobie zostanę, aż skończę czytać. Dobranoc Państwu.

Śliwki

Jesteśmy dzisiaj z młodą we dwie w domu i solidarnie obie walnęłyśmy sobie po owocu. Ja na czole, na szczęście z boku, będzie można włosami przysłonić, zahaczyłam o metalowy wieszak na ręczniki. Młoda ma na kolanie fioletową krechę, bo usiłowała wybiec z łazienki przez nie do końca otwarte drzwi i kant owych drzwi odmalował jej się głęboko na tkankach miękkich. Bidula zapłakana.

Młody w pracy, małżonek wyjątkowo ma dziś wyjazdowy piątek, jeeeeeeee! Ludzie, byłam sama w domu do południa!! Po wyjściu młodej do szkoły wróciłam pod kołdrę i czytałam książkę do 10. Wzięłam relaksującą kąpiel połączoną z przeróżnymi pilingami, depilacjami i maseczkami. Nawet nową wcierkę wtarłam we włosy i już powoli wypatruję baby hair. Włączyłam muzykę taką, jaką ja lubię i nie musiałam zakładać słuchawek (po jednych bolą mnie uszy, drugie mi z nich wypadają).

Za miesiąc lecę na wesele syna Najlepszej z Kadrowych! W tej intencji wczoraj zaczęłam zgłębianie rynku sukienek wieczorowych, ale takich, które potem można jeszcze założyć i:
– Niemcy na wesela zapraszają jedynie szczupłe dwudziestolatki, na inny target nie znalazłam sukienek, a cekiny i tiule to jednak bardziej Ida niż ja;
– Szwajcarów napadnę jutro, ale obstawiam podobne wyniki, jako że tutaj takie nasze swojskie polskie wesele jest czymś kompletnie nieznanym;
– zmierzyłam dwie sukienki i póki co jedyne, co na mnie idealnie leży to perfumy. Ale nie wiem, co Najlepsza z Kadrowych na to.

Poza tym – tadaaaaam! – przestaliśmy chorować. Poza Idką, która miała coś podobnego do zapalenia pęcherza (tylko bez ostrego bólu). Za oknem wreszcie dwadzieścia stopni, chociaż pochmurno i co trochę pada, później ma nawet przejść burza, ale nareszcie balkon otwarty i chyba nawet uda mi się w ten weekend kupić kwiatki na balkon.

Młoda z obolałym kolanem wyszła jednak na dwór. Dziś po południu jest u nas Witek, rówieśnik, sąsiad przez krzaki. Bawią się grzecznie, zjedli gofry, niech się przewietrzą zanim lunie.

No dobra, lunęło i wrócili ;/.

Szefowa po trzech urlopach poleciała raz służbowo! Na konferencję, taką, która nam może przynieść nowych klientów. No, no, nooo. Trzymamy kciuki, zero sarkazmu.

Wieczorem.

SRF Meteo przysłał aż dwa ostrzeżenia o nadchodzących burzach, ulewach i gradzie, na szczęście popadało mocno i pogrzmiało, ale to tyle. W sam raz, aby na początku odebrać Idę z dzielnicowej świetlicy, potem jeszcze skoczyć do migrosa, a na koniec, „bo prawie nie pada” szybko odebrać too good to go i pod sam koneic zmoknąć solidnie. Ale nie narzekam, przyroda potrzebuje wody i samemu też by było fajnie coś pić. Niech będzie chłodno i deszczowo jak najdłużej, bo jak już rozpali się lampa nad nami, to będziemy się smażyć na skwarki.

To co, 30 stopni w długi weekend? 😉

PS.
Dzień później.
Czy ja mówiłam, że wszyscy zdrowi? Ha ha oraz ha. Ida zaczęła kasłać, kichać i jest cieplejsza. Jasna cholera! We wtorek zaczynają tydzień projektowy w szkole wyjściem na wycieczkę do lasu. Kurujemy biegusiem.

Stan na dziś

Ida poszła do koleżanki i razem mają jechać do aquaparku.

Tydzień temu byłyśmy na pierwszej części samoobrony organizowanej przez Idusiowe kung-fu, wracając zmokłyśmy nieco. Zaległa impreza urodzinowa z koleżankami ze szkoły (która z powodu frekwencji została przeniesiona do domu, bo to tylko jedna dziewczynka potwierdziła, że przyjdzie, po czym dwa dni przed potwierdziły jeszcze cztery, a kolejna przyszła na nocowanie), zatem impreza urodzinowa się odbyła i była można śmiało rzec sukcesem (znaczy tańczyły, śpiewały, nie zawracały matce gitary), natomiast kolejnego dnia rano Ida obudziła się z gorączką. Trzymało ją do wtorku, w czwartek poszła do szkoły.

Zmieniłam ją czym prędzej, w środę rozłożyło mnie w błyskawicznym tempie. Długo wyczekiwany pracowy team meeting, o tyle fajny, że przyjechały dziewczyny, które bardzo rzadko widuję, odbyłam przez teamsy i zawinęłam się spać. Nie nadawałam się do niczego, mąż się wyniósł na kanapę, żeby chociaż on się wyspał, a ja zamknęłam się w sypialni i sobie spokojnie, calutkie noce, kasłałam. W piątek było już jakby ciut lepiej, wczoraj zaczęłam rozstawiać rodzinę po kątach, czyli – żyć będę.

Mąż stwierdził, że to się świetnie składa, i się rozłożył.

Zabrał wczoraj Idę na dzielnicowy kurs rowerowy, jedenaście stopni, Matthias dmucha kilkadziesiąt kilometrów na godzinę, ale co tam! Nie dawaj jej tej kurtki, ona będzie trzy godziny na rowerze! Acha, jasne. Na kursie się słucha instruktora, rozmawia, sprawdzają różne rzeczy, przed skrzyżowaniem omawiają znaki, pierwszeństwa i wystawianie kierunkowskazów, to nie jest trzygodzinna wyrypa rowerowa. Wrócił z dreszczami (bo sam się wybrał jak na plażę) – a potem ma pretensje, że nic mi nie można powiedzieć, bo i tak wiem wszystko lepiej. NO A JAK???

Nawiasem mówiąc, zbiórka na kursie była przy straży pożarnej i kurs zaczął się od tego, że dookoła wozu strażackiego porozstawiano pachołki. Potem dzieci obstawiały, ile pachołków widać zza kierownicy. A potem same wskakiwały za kierownicę i okazywało się, że tych pachołków, czyli potencjalnych pieszych kilkulatków, za cholerę w takim samochodzie nie widać. Fajne, dało dzieciakom do myślenia i zapisało w główkach: odsuwać się na bezpieczną odległość!

Wczoraj Józki przyprowadzili do nas Zoję na tydzień. Byłyśmy już na dwóch spacerach, w tym odprowadziłyśmy Idę do Idy D., czyli godzinka wąchania kwiatków zaliczona.

Młody jedyny zdrowy – może dlatego, że trzyma się od nas z daleka :-). Poszedł wczoraj na urodziny do koleżanki, wrócił nad ranem.

W domu cisza i spokój, przerywana moim kaszlem, który doprowadza mnie do szaleństwa. Dołącza mi do refluksowych objawów i polka leci na całego, najlepiej by było spać na siedząco, tylko mi głowa na boki lata.

Zaczęły się ferie i plan był taki, że może byśmy polecieli do Rzymu na kilka dni, nie na same święta, ale jeszcze przed, ale jako że właśnie od wczoraj jestem zredukowana do 40% (prima aprilis, ha ha ha), to plany zweryfikowały się same. A raczej budżet. W dzielnicowej świetlicy będą warsztaty świąteczne, młoda będzie miała frajdę. Ja sobie wyskoczę na przedświąteczne zakupy i też będę miała frajdę. I zleci.

W święta o ile nie będzie rzucało żabami – a przy obecnej pogodzie wszystko jest możliwe – pójdziemy poświęcić koszyczek. W niedzielę zjemy śniadanie, pobyczymy się, a wieczorem pójdziemy wreszcie do Meksykanina – wybieramy się tam od stycznia, ale ciągle ktoś był chory. A w poniedziałek mamy zaproszenie do znajomych na grilla.

Ciepło, coraz cieplej

Na zewnątrz dzisiaj 16 stopni, wieje halny, nie jakiś mocny na szczęście, bo sprzed bloku przyniosłam tylko zapałki do cygar, które sfrunęły mężowi z balkonowego stolika. dobrze, że zapałki, a nie krzesła.

Wewnątrz mamy 38 na jednej główce, póki co bez żadnych innych objawów. Niestety, ku rozczarowaniu dziewczynki, urodzinowe party dla szkolnych koleżanek musi zostać przełożone. A szczerze mówiąc, ja też nie czuję się najlepiej, mimo tylko 36,9, czuję się jak prawdziwy mężczyzna. Ki wirus?

Mama pojutrze wraca do domu. Ida już jej zaplanowała: wraca na osiem dni, a potem przylatuje znowu na dwa miesiące. Podczas tych ośmiu dni ma do załatwienia sprawy: leki, lekarza, rehabilitację, iść do M1, na Śląską (targ), podlać kwiatki, no i potem może już do nas wracać. Proste. Pamiętam, byłam trochę młodsza, gdy swojej babci chowałam buty w dniu, gdy wracała do domu. Nie dość, że przyjeżdżała tylko na trzy dni, raz na ruski rok, to jeszcze cały jeden wieczór zabierała mi, odwiedzając swojego brata, wujka Julka. To była wielka niesprawiedliwość!

Mama spędza czas na siedząco. Śniadanie, telefon, obiad, szydełko, kolacja, krzyżówki. Nie ma potrzeby nigdzie chodzić, poruszać się, nic. 14 godzin siedzi, no przecież odcisków na dupie można dostać. Że już nie powiem, że to nuda bezbrzeżna. Z domu da się wyciągnąć z trudem i oporem, bo a czy musi?, bo a nie jadła, bo a zjadła i tak od razu to by nie wychodziła, bo w domu jest jej dobrze i najlepiej i w ogóle. Rrrany.

W pracy plaża. Szefowa leci jutro na babski wyjazd z przyjaciółkami, bo te narty, na których była dwa tygodnie temu, to się nie liczą do odpoczynku, prawda. Potem jeszcze urlop na święta, a potem to już zamknie firmę na cztery spusty, bo nie będzie czego zbierać. Odświeżyłam swoje CV i znowu zaczynam poszukiwania.

Mam taki swój święty plik excelowy, w którym zapisuję wszystko, od menu i zakupów na święta, przez porażki odchudzaniowe, po poszukiwania pracy właśnie. Od lipca do listopada 2020 wysłałam 173 cefałki, proszę państwa, z czego moja obecna pracunia widnieje w wierszu 138. To tak cholernie deprymujące, wciąż i wciąż dostawać automatyczne zwrotki, że sorry, ale nie ty, nie teraz, nie tym razem, a w ogóle to jesteś za dobra i tylko byś się u nas nudziła. Acha, jasne.
Ale jakby nie mam wyboru.

Znowu.

Wczoraj

Urodziny miał Jon Bon Jovi, ale nie świętowaliśmy jakoś specjalnie. Nawet na torta nie zaprosił.

Tydzień temu była impreza Idy i ta spontanicznie zrobiła się huczna, dosłownie, gdy goście tuż przed wyjściem odkryli, że mamy mikrofony i ruszyło karaoke na pełnej. Tańców nie było, ale pokazy hula hop i owszem. Mama Alanka przyniosła takie duże i ciężkie, bo kupili i będą ćwiczyć, i chciała pokazać, no i po kolei wszyscy testowali.

Młody poleciał na tydzień do Polski, oczywiście że stęskniony za ojczyzną ;-))), najbardziej za polecaną tatuażystką. Młoda z tatusiem pojechali odebrać go z lotniska, młoda wpadła do domu pierwsza i od progu woła: mamo, mamo, a wiesz! A Piotrek ma tatuaż na ręce!
Ja wiedziałam, ale babci odebrało głos na jakieś pół godziny. Już nie będzie mogła mówić, że jakie to szczęście, że ma wszystkie dzieci i wnuki normalne, bo nie mają tatuaży (albo w takich miejscach, o których ona nie wie :D). (zapomniała o synowej, która ma tatuaż nad kostką…) Na imprezie urodzinowej Idy znajomy zauważył tatuaż młodego, zaczęli dyskutować, że gdzie i za ile, i że on musi swój opracować na nowo, bo już ma z piętnaście lat, kolory zblakły, ktoś inny pokazał swój na ramieniu, i tak szło od jednego gościa do następnego, a babcia siedziała bez słowa. No co za towarzystwo, żeby tatuaże mieć :D.

Mamie się u nas nie nudzi, bo a. szydełkuje, b. rozwiązuje krzyżówki. Wyjście na spacer jest zawsze spontaniczne, bo nie wiadomo, czy się dobrze czuje i czy żołądek jej pozwoli wyjść z domu. Do tego jak zjadła dodatkowy kawałek tortu urodzinowego, zaczęło ją trząść przez cały wieczór (cukrzyca), ale oczywiście powiedziała kiedy? Rano! No bo po co miała nas martwić, przecież w końcu i tak nic się nie stało. Oraz kilka dni temu powiedziała, że w sumie to prawe kolano to ją boli, bo półtora roku temu spadła ze schodów, ale tylko z kilku, i nic jej się nie stało, więc nie widziała powodu, by kogokolwiek informować, zwłaszcza Sister, która mieszka na sąsiednim osiedlu i naprawdę może na wszelki wypadek byłoby dobrze, gdyby wiedziała. Załamać się można, dziecku to dasz w dupę i ma się słuchać, że też tak się z rodzicami nie da.

Czas leci jak wściekły i już w przyszły weekend mama wraca do Polski. Ida, która tak bardzo nie może się doczekać party z koleżankami z klasy, uświadomiła sobie, że dzień, na który tak bardzo czeka, będzie jednocześnie pożegnaniem babci. Tłumaczę, że w biegu bo w biegu, ale zobaczymy się na koniec maja, a potem w lipcu, ale wiadomo, to nie to samo. „Bo gdybyśmy mieszkali w Polsce, to moglibyśmy odwiedzać babcię co tydzień, tak jak ciocia Beata”. No, tak, nie można odmówić dziecku racji, co ani o jotę sytuacji nie zmienia. Tęsknota jest wpisana w nasze życie w rozkroku.

Dziś ostatni dzień mojego urlopu. Trochę odpoczęłam, trochę odespałam (do ósmej!! a czasem do ósmej trzydzieści!!), w ramach ferii zabrałam młodą do zoo i do kina, na Fasnacht, do fryzjera. Jutro z tatusiem pojedzie w góry na wycieczkę, potem niedziela i zleciało.

Odświeżam swoje CV, pełna złych przeczuć odnośnie do mojej pracy. Podwyżkę zawartą w umowie owszem dostałam, ale szefowa była o krok od obcięcia mi etatu do 50%, bo nie ma w ogóle nowych klientów. Na szczęście po dwóch latach covid + odpłynięcie głównego klienta wreszcie wpadła na jakiś pomysł i będzie go wdrażać. Daję jej pół roku na pierwsze wyniki, ale i tak zaczynam się rozglądać za czym innym, nawet na jakąś niewielką część etatu, żeby mieć jakiś punkt zaczepienia. Ehhh, znowu.

I tak to leci, proszę państwa. Już marzec, zaraz Wielkanoc, upały, lato, potem jesień i nie wiadomo kiedy znowu listopad i święta, Grażynko. To miłego dnia, dochodzi jedenasta, to może się już ubiorę ;-).

Luty

Wcale nie taki mroźny. Mróz był w styczniu, przyszedł na chwilę, narobił nadziei na śnieg, sanki i narty, i tyle go widzieli. Od kilku tygodni z drobnymi przerwami jest +10, więc jeśli narty, to chyba tylko na igielicie.

Styczeń minął pod hasłem rodzinnego maratonu przeziębień. Zaczął małżonek ponad dwoma tygodniami w łóżku, później Ida, która dostała tydzień w domu gratis, akurat wtedy, gdy przyleciała babcia, więc mogły się sobą nacieszyć. Następnie Piotrek; jego potraktowało w sumie najkrócej i po kilku dniach był już zdrowy. Naturalną koleją rzeczy przejęłam pałeczkę, dycham, rycham i kaszlę, jest już dużo lepiej, ale ciągle coś mi siedzi na klacie. Oraz na koniec przyleciała mama, którą po kilku dniach zaczęło drapać w gardle…

Mama przyleciała. Wnuczka przywitała babcię na lotnisku wielkim transparentem z kartonu, wszyscy wychodzący mieli radochę. Mama odbiera wnuczkę ze szkoły, razem szydełkują, robią na drutach, czytają wieczorem i to by było na tyle. Mama ma stały rytm, do obiadu szydełkuje, po obiedzie rozwiązuje krzyżówki. Siedzi przy stole 14 h na dobę, przecież dupa by mi odpadła (może to by swoją drogą nie było takie głupie). Rany.

Młody poleciał do Polski. Nie żeby się stęsknił za ojczyzną, ale tam ma namiary na dobrą tatuażystkę, a zaplanował sobie różyczkę na prawym przedramieniu. Oraz siódemkę nad kostką, od Ronaldo. Pierwszy tatuaż już za nim, ma na ramieniu kod pocztowy z Ursusa, z naszego warszawskiego mieszkania. Romantyk!

W pracy przestój, ale nie narzekam, odbieram sobie spokój za wariackie akcje w sezonie. Klientów mało, ale jacyś się pojawiają, tego się trzymam. Mężowi za to chodzi po głowie zmiana pracy, znowu się do niego ktoś odezwał z bardzo sensowną propozycją, większa kasa, robiłby to, co chce robić, a nie to, co mu tutaj obiecują, ale się nie może doczekać. Trochę jestem przeciwna, bo obecna praca dała mu bardzo dużo spokoju – i mnie, po poprzednim jego pracodawcy. Zobaczymy.

Tymczasem niedziela. Tatuś zabiera córunię na dinozaury, a my zostajemy w domu. Mama już czuła się lepiej, ale znowu jej zimno i źle.

Co to ja chciałam

Pozwolenia na pobyt stały dostaliśmy. I tak dla tubylców jesteśmy scheiss Ausländer, ale co tam. Już nas trochę trudniej stąd wykopać.

Styczeń się ciągnie jak guma do żucia, nigdy nie rozumiem, co wy macie do listopada, kiedy to styczeń jest wszystkiemu winien. I co z tego, że zaraz marzec, jeszcze w kwietniu spadnie śnieg, zobaczycie!

Mama przylatuje. Po trzech latach od wygnania! Postanowiła, że w tym roku umrze (bo jej babcia umarła mając tyle lat, co ona teraz, nie pytajcie o sens), więc umrze, ale zanim umrze, to przyleci się pożegnać. I już nie będzie głaskać lwa, którego się głaszcze, żeby tu wrócić, bo patrz punkt pierwszy. Przeszła na ostrą dietę eliminacyjną z okazji cukrzycy i nie je większości rzeczy, które jadała do tej pory, nie wiem, może ją spytam, czy by sobie nie zrobiła wyjątku od tej diety? Podobnie, jak ja miałam zrobić wyjątek od rzygania mięsem w ubiegłe wakacje. No zobaczymy.

Wiem, wiem, humor mam jeszcze bardziej wredny niż zwykle.

Fajnie, że przylatuje, czekamy. Najbardziej młoda, która wymalowała transparenty i już czeka w blokach startowych na lotnisko, poza tym ma daleko idące plany robienia z babcią na drutach, szycia na maszynie, bycia przez babcię zaprowadzaną i odbieraną ze szkoły itd. Babcia z ulgą wróci do domu, coś mi się wydaje.

W pracy posezonowa cisza, ale to taka, że w uszach trzeszczy. Rysuje się jednak jakaś nadzieja na horyzoncie, chwilę jeszcze poczekam. Niemniej byłoby miło, gdyby szefowa zamartwiała się o przyszłość firmy aktywnie szukając rozwiązań, ale nie na siedmiu urlopach w ciągu roku, tylko może, nie wiem, nawiązując nowe kontakty? Rozważając całkiem sensowne pomysły, które podsuwają jej podwładni? Nie wiem, gdybam tylko, ale co ja się tam znam.

Młody przy -5 w nocy nosi wiosenną kurtkę na t-shirt i całoroczne buty. Oszaleć można. Do otwartego okna w nocy w jego pokoju już przywykłam.

Młoda nam się wyrodziła i mocno interesuje się wiarą, religią i ma takie filozoficzne uwagi, po których zapada cisza, bo nikt nie wie, jak jej odpowiedzieć. Zawsze mówię, że religia w szkole i bajki z wróżkami i magią to zło. A propos, dopytuje, kiedy jest msza w kościele, bo może byśmy poszły. Jaaasne.

Młody leci na tydzień ferii do Polski. Sam! Ale ja już też mam klepnięty urlop, i to nie jeden, a trzy i czwarty w planach. A co, też chcę się poczuć jak szefowa.

Skończyłam Ginny i Georgia na Netflix. Bardzo bardzo polecam.

Jakoś mi dzisiaj nie idzie. To dobranoc.

Najlepiej

Wigilie na cztery osoby są do kitu. Nie pogadasz, co u ciebie słychać, bo widzisz tego kogoś na co dzień. Życzenia opłatkowe trwają w porywach do pięciu minut. Barszcz z pasztecikami, łazanki z kapustą, ryba po grecku z rybą*, sałatki, śledzie, ile można jeść. Po czterdziestu minutach było po Wigilii – wtedy Ida musiała koniecznie wyjść przed blok, wypatrywać świętego Mikołaja, bo na Flight Radarze to za mało. Po powrocie do domu – co za przypadek! Okazało się, że pod choinką czekają prezenty.

Święta minęły leniwie i spokojnie. Zrobiłam sałatkę gyros oraz przelatującego kurczaka (to nasza rodzinna nazwa na sałatkę z piersi kurzych posypanych solą ziołową i obsmażonych, pekinki, marchewki i żółtego sera startych na małych oczkach, w majonezie z ząbkiem czosnku. Całość należy posypywać grzankami i zjadać i nawet ja, której kurczak zatrzymuje się w przełyku i nie chce iść dalej, jadłam z przyjemnością). Dzieci tańczyły do Just Dance, oglądaliśmy Kevina, Vinci i co tam jeszcze telewizja dała. Strzałem w dziesiątkę było zamówienie ciast, wszystko świeże, pyszne, pięciu ciast bym w życiu na święta nie upiekła, bo ani to piec pięć blach, ani robić z 1/4 porcji każdego, a tak to jest wieczór w Szczepana i został nam po kawałeczku orzechowca i makowca. Na jutro została jarzynowa i ryba po grecku, plus pasztet, który wyszedł mi taki dobry, ale to taki dobry!! Mieliśmy w planach ambitnie zrobić dziś na obiad fondue, ale nie było śmiałka, który by ten pomysł przypomniał :). Na szczęście fondue ma datę ważności do początku stycznia, przełożymy więc to danie na przyszły weekend.

Bagietki nie zjedzone do fondue pokrojone i jutro przemienią się w bułkę tartą. Owoce z kompotu z suszu dosłodzone i pocynamonowane zawekowałam i zużyję do najbliższej szarlotki. Barszcz czerwony, gotowany pierwszy raz w życiu (z przepisu Gesslerowej) wykończyliśmy dzisiaj, zagryzając pasztecikami francuskimi. Cieszę się, że nie narobiłam za dużo jedzenia i że do środy zniknie reszta.

Ida każdej potrawy spróbowała, jeść nie chciała nic. W wieczór przed Wigilią znowu zaczęła kasłać, od razu wkroczyłam więc z syropem i ibupromem. Ale jabłecznika zjadła trzy kawałki i pytała o jeszcze, oraz wciągnęła kopytka, więc chyba nie jest tak źle. To dziecko po prostu nie zgłasza głodu.

Bardzo w te święta odpoczęłam. Pewnie, że gdyby grafiki się poskładały, poleciałabym do Polski, bo z całą dużą rodziną spędza się święta zupełnie inaczej, zwłaszcza, że Ida jest dzieckiem, tak ufnie wierzącym w magię świąteczną 😉 . Niemniej, ten odpoczynek był mi bardzo potrzebny. Wyspałam się. Zrelaksowałam. Poszłam wczoraj na spacer, przeciążona jedzeniem :). Było spokojnie, razem, bez napinki i bez nerwów. Dzieciaki tańczyły, oglądały Park Jurajski. Ja czytałam książkę i sączyłam limoncello lub Baileysa, albo białą herbatę, których wybór dostałam od syna na Gwiazdkę. Wczoraj nawet zafundowałam sobie relaksującą kąpiel z musującą kulą i książką.

Mieliśmy plan gdzieś się ruszyć po Nowym Roku, jako, że mam urlop, ale +17 stopni (a tyle zapowiadają na Sylwestra!) to słaby prognostyk na narty. Chciałam gdzieś w góry, bo dzieci by pozjeżdżały, stary by pochodził, a ja bym miała relaks ogólny, ale stoki dla dzieci są niżej, a niżej jest ciepło i tak o. Ubiegłoroczny sylwestrowy Liechtenstein wspominam bardzo miło, mieliśmy wspólny salonik, zajadaliśmy się lokalnym serem i popijaliśmy lokalne piwo, zaśmiewaliśmy się do rozpuku z Jasia Fasoli, w dzień zwiedzaliśmy Vaduz i było git. Teraz nie wiem, może jakiegoś lasta wymyślę.

Póki co od wczoraj pada mniej lub bardziej, ale cały czas, dobrze, że udało mi się wczoraj przewietrzyć.

A jutro do pracy 😉

*Ryba po grecku z rybą zostanie już z tą nazwą na zawsze w naszej rodzinie. Pewnej Wigilii mama zachęcała zięcia, żeby sobie dołożył tej ryby, na co szwagier: a to tam jest ryba? Jadł same warzywa i jeszcze chwalił! Od tamtej pory co roku upewniamy go, że jest ryba po grecku z rybą 😉

Święta, święta,

A nie, jeszcze nie.

Posprzątane mam gdzieniegdzie, gotowanie dopiero się zacznie. Mam kołomyję w pracy, paniusie rozjeżdżają się po świecie, a ty Kasia jakbyś mogła odebrać klucze, odebrać klienta, odebrać karmę dla jego psa, to, tamto… Najlepiej w piątek o szesnastej, mać. No ale co, nie odmówię, to jeszcze moje godziny pracy, nie mam wyjścia, chociaż w planach miałam już wtedy rybę po grecku oraz jarzynową.

W domu stabilnie. Młody zaczął się trochę ruszać z domu, a to firmowe eventy mniej lub bardziej oficjalne, a to do kina z kumplami albo walki oglądać. No i nareszcie, przez pandemię najlepsze lata przesiedział w domu. Chociaż nie powiem, żebym chodziła zanadto wyspana – podświadomość i tak nie pozwoli zasnąć.

Młoda dalej wierzy w Mikołaja! Osiem lat prawie. Ostatnio opowiadała, że pani na religii mówiła, że w niektórych krajach ludzie sobie wzajemnie dają prezenty (no ale przecież nie u nas, u nas przynosi mikołaj, prawda). Oraz wróciła ze szkoły spłakana, bo co, jeśli koledzy z klasy mieli rację i mikołaj nie istnieje?? Napisała nawet kolejny list do świętego, już na przyszły rok, zamawiając jakieś zabawki i dopytując, czy Rudolf istnieje. Oglądałyśmy w ubiegły weekend Kronikę świąteczną i magia świąt oraz widok przemieszczającego się błyskawicznie mikołaja utwierdził ją tylko w jedynym słusznym przekonaniu. Kompletnie nie mam pomysłu na podrzucenie prezentów pod choinkę.

Małżonek ma szansę na więcej czasu w biurze, ku uciesze małżonki, bo firma planuje otworzyć biuro w Bazylei. Ja go wykopuję z domu, jak mogę, on trzy lata siedzi w domu! Czasem siłownia, czasem spacer rodzinny, już go nawet na zakupy nie zabieram, bo młody kierowca rwie się pierwszy. A ten ma tylko trasę komputer – telewizor – playstation i nic poza tym. Niech idzie do biura, do ludzi, nawet na pół dnia.
Rrrany.

W mojej pracuni wyniki są takie, że chyba 2023 będzie znowu rokiem wyzwań zawodowych. Zaraz po Nowym Roku odświeżam CV i profil na LinkedIn, bo nie wiem, czy jest jeszcze na co czekać ;/. Zwłaszcza, że i układ sił się zmienił, nowych klientów nie ma, więc nie jest za wesoło. Szefowa ma sto pomysłów na minutę, z czego najlepiej jej wychodzą urlopy, prawda. No nic, mam nadzieję, że jeszcze pamiętam, jak to się robi.

Póki co idę po młodą na basen. Wróciłaby sama, ale jej wysuszenie włosów państwową suszarką zajęłoby ze dwie godziny, a instruktor też chce iść do domu. Zgarniam ją więc za bramki i suszę w dowolnej garderobie. Tak jest szybciej i instruktor uwolniony.

To co, kochani, zdrowia i pomyślności na te Święta i caluśki Nowy Rok.

I na dokładkę

Dzisiaj w nocy byłam w centrum handlowym, które wyglądało jak mieszkanie Jaskiniowców. Musiałam z niego szybko jechać do Najlepszej z Kadrowych, bo mi przysłała zdjęcie, że A. już jest i że czekają. Patrzę na telefon – jest 22:18, kurczę, ja już od trzech godzin powinnam u niej być, a tu zawraca mi głowę jakiś kochanek! Tenże zamienił się w pięknego niebieskiego ptaka i razem ze mną i Idą przy boku mknął do Agi. Wbił mi się w paznokieć, więc poprosiłam, żeby może nie przesadzał i przyczepił się jakoś mniej inwazyjnie. U Agi zobaczyłam, jak tańczy ona, Ida i kot, wszyscy jeden za drugim. Nie widziałam, jak tańczą, widziałam ich cienie na ścianie. Idy cień był cieniutki jak różowa pantera.
AAA Zamienię się na głowy, pilne.
A w ogóle to chciałabym spać jak w narkozie (ostatnio miałam gastroskopię usypianą). Dostajesz w żyłę i zapadasz w tak cudownie głęboki, twardy sen! Wcale nie chciałam, żeby mnie tak od razu budzili.

I tylko, cholera, nie wiem, kim był ten kochanek!

Sny

Męczą mnie ostatnio. Nie dość, że sypiam mocno takse, to jeszcze one.

Najpierw śniło mi się, że mama zmarła. Dowiedziałam się – i nagle niebo poszarzało, wszystko zrobiło się czarno-białe, a ja w rozpaczy, smutku i beznadziei zadawałam sobie pytanie, to jak teraz żyć?

Potem śnił mi się tata. W czerwonej kraciastej flanelowej koszuli, której w życiu na nim nie widziałam, lewe ramię miał albo schowane w koszuli, albo nie miał w ogóle lewej ręki, przechodził obok mnie dość szybko, pochylony do przodu, energiczny i o coś bardzo zły, bo w ogóle na mnie nie spojrzał. Minął mnie tuż obok, mało mnie nie potrącił tym brakującym ramieniem, ale nawet głowy nie podniósł.

Dzisiaj śniły mi się koty. Konkretnie martwe koty, które wiozłam samochodem do mamy (jechałam po trawniku przed blokiem, spoko), i nie wiedziałam, jak je mam wyjąć z samochodu. Jeden, piękny, biały, leżał na tylnym siedzeniu, drugi, ciemny, pod fotelem pasażera. Trochę się bałam je dotknąć.
Głowo, daj żyć.

Poza tym wszyscy zdrowi, prawda.

My z Idą kaszlemy, tak a propos, ona z podziębienia (podroby czyste), ja z refluksu, od paru miesięcy. Nie polecam.

Święta za pasem, zostajemy w domu, bo wypadają idiotycznie. Święta powinny być nieruchome i wypadać zawsze wtorek – czwartek. W tym tygodniu upiekę pasztet, ciasta zamówiłam, łazanki z kapustą mam, w planach ryba po grecku, gyros, śledzie, jarzynowa, na obiad będzie fondue a drugiego dnia pojedziemy do Francji na jarmark świąteczny i obiad zjemy tamże. Dokupić wino i bagietkę i zrobione.

Choinka stoi już ze trzy tygodnie, co będę dziecku choinki żałować, skoro sama lubię. Kupiłam sztuczny śnieg i Ida walnęła pięknego bałwana na całe okno balkonowe :).

Z innej beczki, w biurze mamy stary budynek ze starą instalacją i z rana jest rześkie 14 stopni. Gdy wchodzę, w ciepłej kurtce i po szybkim tempem spacerze, jest mi nawet ciepło, ale gdy się już rozbiorę i zrobię herbatę, nagle żałuję, że mam na sobie tylko pięć warstw ubrania. Podkręcam kaloryfer na maksa, ale czy na dwójkę, czy na piątkę, temperatura jest taka sama. Któregoś popołudnia, po kilku godzinach, doszło do 18 stopni! Jaka szkoda, że akurat już wychodziłam, no naprawdę.

W związku z tym, jako że jutro mam pracę koncepcyjną, czyli „odwalmy kolejny kawałek roboty za szefową, żeby mogła jechać odpoczywać na siódmy urlop w tym roku”, oświadczyłam, że jutro pracuję z domu. Bo na co mam jechać na pół dnia do biura, jeśli nikt mnie tam nie potrzebuje, a potem w domu robić dalej to samo, skoro mogę sobie posiedzieć w domu i wyjdzie na to samo, a cieplej. I obiad przy okazji się ugotuje. Brat odprowadzi siostrę do szkoły i będzie git (mimo, że chodzi sama, rano idziemy razem, bo w tę samą stronę, a jest u nas godzinę ciemniej niż w Polsce, więc tym bardziej razem).

Rozłożyłam puzzle 2000 elementów, więc teraz wstawiam pralkę i zmywarkę (chwalmy tanią taryfę, tak szybko ją od stycznia zlikwidują!) i idę układać. Muszę się uwijać, bo nie bardzo jest gdzie jeść :):).

A co u Was?

A propos

pralki, to chyba ją naprawiłam. Pompa dalej zdycha, ale powoli. Czka, ale idzie dalej, jeszcze. Natomiast ja wczoraj do mycia włożyłam między innymi pułapkę na muszki owocówki. Pułapka składa się z gęstego płynu do naczyń (coś jak Ludwik) i odrobiny octu jabłkowego, nie miałam jabłkowego, dałam coś podobnego, grunt, że zadziałało, muszki się topiły jak wściekłe. Przez noc wszystkie poszły się myć i problem z głowy.
No a kolejnego dnia dałam ten płyn do naczyń do zmywarki i się zrobiło tyle piany, że już biedna maszyna nie zdzierżyła.

😀

Oraz po dwóch przedpołudniach w 17 stopniach i po delikatnym przewianiu na dworze („tylko się przesiadam” oraz „to blisko”), coś mnie zaczyna rozbierać. No pięknie.

Kwiat lotosu

To ja dzisiaj, ale dopiero wieczorem. Wróciłam z jogi wyluzowana jak kurczak w rosole i spokojna, nawet mąż oświadczył, że jestem miła! Chyba muszę mu przypomnieć, jaka ja jestem niemiła, bo ewidentnie zapomniał.

No, zatem dopiero wieczorem, bo w ciągu dnia delikatnie szefowa podniosła mi ciśnienie. Wiecie, to już dwa lata i miesiąc miodowy dawno minął, teraz się okazuje, że ten pan młody to nie taki przystojny ani za bogaty, oczy się przeciera ze zdumienia, żealejakto.

Niemniej trudno się mówi, obliczyłam sobie jeszcze ze dwa lata tutaj, żeby się nie zasiedzieć, porozwijać się w międzyczasie i iść zarabiać normalne pieniądze.

Zmywarka znowu się psuje, oszaleć można. Pompa znowu siada. Dawno ich nie było, ci macherzy od AGD powinni na naszym osiedlu zamieszkać, ciągle ich widuję, do naszej zmywarki byli raz, do piekarnika trzy, a minęło sześć lat raptem jak tu mieszkamy po generalnym remoncie. No nic, umówię panów i niech zajrzą.

Weekend był relaksujący, nawet biorąc pod uwagę Alanków na Herbstmesse. Znowu jakieś histerie odstawiał, płacze, ryki i szantaże, tatuś tylko skomentował, że chyba go rozpuścili. No, chyba.

Miałam przemiły dialog z mamą Alanka, naprawdę, doceńcie, że język mam cały pogryziony oraz że Alanek dawał czadu, to nie byliśmy cały czas zbyt blisko nich. Otóż dzieci przejechały się kolejką (z tatusiami, bo to pokręcone było bardzo) i chciały jeszcze raz. Alanek w ryk, że on chce jeszcze raz, ale on nie będzie czekał w kolejce, on chce już! Jak nie, to on nie jedzie, co za strata doprawdy. Ida by chciała, ale nie ma chętnego, żeby z nią wsiadł. My odpadamy, Alanek na hasło, że jego ojciec pojedzie z Idą, wpada w histerię. Mama Alanka chcąc załagodzić sytuację, pyta mojego młodego:
– Bądź dobrym bratem, pojedź z siostrą!
Ja na to bez zastanowienia:
– Bądź dobrą ciocią, pojedź z Idą!
– A, ja to nie!
– No właśnie, on też nie.
Spadówa.

Pod koniec tylko dodałam, że jeszcze tylko Piotrusiowi muszę kupić balonik i wracamy. Rzadko kiedy odpuszczam takie okazje i nigdy nie twierdziłam, że mam dobre serduszko 🙂

Herbstmesse się szczęśliwie skończyło, co pomoże odetchnąć naszym finansom przez chwilę. Za dwa tygodnie zaczyna się natomiast Weihnachtsmarkt, czyli jarmark świąteczny, gdzie nakierowani zostaniemy na kupowanie bombek na choinkę, drobnych prezentów oraz większych ilości grzanego wina z szusem, czyli wkładką, czyli amaretto. Mam nadzieję, że będzie mroźno 🙂

A propos mroźno, to szefowa, która jest po jedynie sześciu urlopach w tym roku, a przed siódmym, i zapewniam was, że nie jeździ pod namiot, zarządziła oszczędzanie prądu i ogrzewania, w związku z czym w biurze dzisiaj było 17 stopni. Mamy biuro w starym budynku, po weekendzie jest taki hyś, żeomatkobosko. W piątek po południu zamknęłam drzwi do kuchni i konferencyjnego,i jak weszłam dziś rano zrobić sobie herbatę, było dobre dwa stopnie mniej. A w domu bez żadnego ogrzewania mam 22,5-23 stopnie. Budynek po remoncie, ściany grube i solidnie obłożone styropianem, i mimo, że na dole mamy piwnice, jest ciepło. Dla mnie te 23 to już za dużo i oczywiście wietrzę, na co mój mąż warczy, że wietrzę, za to na noc przykrywam się kocem, bo mi zimno, ale wracając do naszych baranów, to coś mi się wydaje, że będziemy więcej na home office tej zimy, albo przepalimy kaloryferami szefowej ósmy urlop!

Kupiłam sobie autobiografię Matthew Perry’ego. Idę czytać.

Piątunio

Tęskniłam.

Po feriach jesiennych – a może w ogóle przez całą jesień – strasznie opadłam z sił. Sflaczałam. Doszło do tego, że kładłam się zaraz po tym, jak położyłam młodą spać, i parę razy zdarzyło mi się usnąć przed 22. Myślałam, że to już starość, ale nie, na starość się nie śpi. Jak można i dzieci nie budzą, to się nie da.

A propos śpi, wczoraj Ida wstała późnym wieczorem na siku. Poszła jak koń dorożkarski prosto do naszej sypialni, ja wołam, że jestem tutaj, w salonie, a ona, że OK, ale że ona tylko siku i dalej wbija do sypialni. Na szczęście zdążyłam ją przekierować do właściwego pomieszczenia.

Z okazji piątku zabrałam młodą na przegląd dentystyczny i spieszę donieść, że wszystkie zęby ma zdrowe, bez śladu próchnicy. Nabudowało się natomiast trochę kamienia, więc Ida miała pierwszy kontakt z wiertłem, na szczęście na luziku, po kamieniach. Dostała przykazanie myć zęby pionowo, a nie poziomo. Poziomo odsłania się szyjki zębowe. Ogólnie bdb.

Teściowa dzwoniła przedwczoraj, że co u nas słychać, bo się dawno nie odzywałam. No, nie odzywałam się, musiałam odreagować (naprawdę? naprawdę lubisz zapach bukszpanu?? przecież to śmierdzi jak kocie siki, ty wiesz w ogóle, jak kocia kuweta pachnie? – i tak parę razy, żebym nie zapomniała, dlaczego mam w najbliższym czasie nie dzwonić). Jakoś się rozmowa nie kleiła, u nas wszyscy zdrowi, ona się przeleciała po cmentarzach i zupełnie nie wie, od czego ją noga boli, no to pa pa. Chyba jej na cmentarzu kiedyś bukszpan posadzę.

W pracuni atmosfera nieco siadła, koleżanka wypromowana latem usiłuje być największym kujonem w klasie i zachowuje się nieładnie. Niby mówi to samo, co szefowa, ale nie jest to tak samo, a różnica w odbiorze jest ogromna. Mejl od niej brzmiał mniej więcej tak: Właśnie się dowiedziałam, że jesteś chora i bardzo mnie to zmartwiło. Jako że to jest nasz nowy bardzo ważny klient, Kasia z radością (jasne… nawet mnie o zdanie nie zapytały) przejmie go do czasu jego przeprowadzki. Życzymy ci szybkiego powrotu do zdrowia. Natomiast e-mail od szefowej zabrzmiałby tak: Bardzo mi przykro, że się rozchorowałaś! Twoje zdrowie jest najważniejsze, zadbaj o siebie, wypocznij i wróć, jak tylko będziesz się czuła na siłach. Niczym się nie przejmuj, twojego klienta przekazałam chwilowo Kasi, ale gdy tylko wrócisz do zdrowia, będziesz kontynuowała jego relokację. Życzymy ci zdrowia i do zobaczenia wkrótce. Prawie to samo, a jak bardzo inaczej. Dokładając do tego fakt, że nowo promowana ułożyła cały scenariusz do spółki z szefową, i nie pytając mnie o zdanie, a chorą koleżankę informując takim dość oschłym mejlem, wyszedł niezły kwas. W poniedziałek team meeting, ciekawe, jak będzie.

Po pięknej złotej szwajcarskiej jesieni nastał listopad, co w połączeniu ze zmianą czasu dało ciemność za oknami już przed 18. Rano o 7 jest jeszcze widno (przypominam, jesteśmy niemal godzinę na zachód w stosunku do PL), ale po południu jest ciemnica.

W ubiegły weekend zaczęło się Herbstmesse, jedyne w Szwajcarii (od 550 lat) świętowanie niczego, czyli wesołe miasteczka, karuzele, stragany ze słodkościami, grzane wino itp. Spędziliśmy dużo czasu i pieniędzy, bawiliśmy się świetnie. Pierwszy raz w życiu zaliczyłam młyńskie koło – i okazało się, że nie jest aż tak strasznie wysoko, raptem w okolicach wieży katedry ;). Młoda poszła sama na swobodne spadanie! Na szczęście nie na takie czterdziestometrowe, ale i tak szacun. Idka w ogóle nie ma lęku wysokości, nie straszne jej żadne mosty ani wspinaczki (ostatnio spytała tatusia, kiedy zabierze ją na zimową wspinaczkę, bo ona by chciała raki, liny i takie tam atrakcje). Przy kasie stanęła tylko przy miarce, załapała się wzrostem, upewniłam się, że chce, i poszła. Wróciła zadowolona oraz było ekstra, mamo!

Na kolorowe jarmarki poszliśmy z Alankiem i jego rodzicami. Byliśmy bardzo dzielni i jakimś cudem udało nam się obejść wszystkie miejscówki w mieście. 10 h spaceru, rany boskie. Mąż sobie kupił kapelusz (no dobra, żona mu kupiła, i rękawiczki, kasując sobie z listy świąteczny prezent, no pięknie), Ida wygrała jakieś drobiazgi na atrakcjach. Nazajutrz wróciłyśmy na trampoliny, bo gdy do nich dotarliśmy – a wiadomo było, że młoda będzie chciała – kolejka była na godzinę; w niedzielę w południe jedynie kwadrans. Pod wieczór się ochłodziło i można było wypić grzane wino albo i zimne piwo, po całym dniu z Alankami było mi już w zasadzie wszystko jedno.

Alanek przed wyjściem z domu zrobił matce scenę o coś i z rozpaczy rzucił się na ziemię. Matka skomentowała, że no pewnie, jeszcze się w głowę uderz!, na co on wycelował w jakiś kant i draka dopiero zaczęła się rozkręcać. Natomiast uspokoił się na hasło, że zostanie w domu i ominą go wszystkie atrakcje, ogarnął się i jednak poszedł. Gdybyście więc szukali najstarszego dziecka rzucającego się na ziemię, to voila: ośmiolatek. Potem jeszcze tylko płakał, bo nie chcieli mu kupić pluszaka za 50 franków, płakał jak wyszedł z domu strachów (wiedział, gdzie wchodzi, poszedł z ojcem, ale i tak mu było za dużo), jeszcze parę razy po drodze. Na pocieszenie po ciężkim dniu dostali oboje od mamy Alanka po baloniku z helem, niestety mój protest po grzanym winie wypadł zdecydowanie zbyt grzecznie, ale może dlatego mama Alanka się jeszcze do mnie odzywa. No kurde, balonik, ośmioletnim dzieciom, to nawet nie zabawka, a rzecz, która robi dokładnie nic. Popukaliśmy się z małżonkiem w czoło, bo na hasło przy młodej to kupię i dla niej, ale dlaczego nie, to będzie prezent od nas, opadły mi już wszystkie czułki.

Alanek jako że ma złamaną rękę, co prawda bez gipsu, tylko przywiązaną do szyi, ale jednak unieruchomioną, nie ze wszystkich atrakcji mógł skorzystać. Jeśli gdzieś szedł, to z tatusiem, a jak raz usiedli z młodą na karuzeli takiej z kucykami, gdzie oprócz kucyków były np. ławki (jak ławki w parku, z oparciem) – huśtawki, to tatuś poszedł dziecko na takiej ławce posadzić, bo on sam, tak z jedną ręką to nie usiądzie. Yyyyyy… No ale oni go przez ten czas złamania ubierają, ciekawe, czy sam je…

Tymczasem początek kolejnego weekendu. Młody pojechał ze znajomymi do Zurychu na koncert, właśnie (22:00) zameldował, że wyszli. Całe szczęście, bo było przewidziane do max 22:45 (ale to chyba godzina zamknięcia klubu już) i już patrzyłam na powrotne pociągi. A tak to kulturalnie ma szansę wrócić w okolicach północy i nie będzie musiał nocować w poczekalniach. CHYBA :D.

A! Włosy mi się zaczęły kręcić na starość. Nigdy nie były proste jak druty, zawsze były podatne, nad czołem układają mi się w doprawdy uroczą falę Dunaju, a tu normalnie sprężynki na mokro. Na sucho po kilku godzinach zrobiło się po prostu dużo siana, w porównaniu do wcześniejszych stylizacji, gdzie miałam mało siana na głowie. Jedna znajoma uprzejmie donosi, że jej się tak zaczęło robić równolegle z Hashimoto i że to może być tarczyca (pierwsze skierowanie w internecie: sprawdź tarczycę :D). No nie wiem, to ta starość po prostu chyba. A szopa na głowie wyglądała przedziwnie ale fajnie :-).

W weekend ma być 12 stopni i deszczyk, jutro rano szybkie zakupy i barykada w domu na dwa dni. Nie ma głupich, nigdzie nie idę! A w niedzielę upiekę sernik, o. Do Wielkanocy jeszcze daleko, ale chodzi za mną taki z kratką i lukrem na wierzchu (kupić limonkę!). I zaniosę do pracy kawałek, niech zobaczą, jak smakuje porządny sernik, a nie to coś na quarkach, co oni jedzą.

Jest 23 (przestawiałam paragrafy :D), młody jeszcze nie melduje się z pociągu, ostatni sensowny i bezpośredni odjeżdża o pierwszej, to chyba zdążą.

Dobre!

– powiedziała teściowa próbując mojej zupy jarzynowej na wodzie. Jej ton był tak pozytywnie zaskoczony, że w zasadzie powinnam się była obrazić.

Ferie jesienne były intensywne. W Bawarii niby tylko cztery dni, i pół, bo ruszyliśmy w czwartek po pracy, ale cały czas jeździliśmy, zwiedzaliśmy, oglądaliśmy. O 21:30 padaliśmy spać. Jeżdżenia byłoby mniej, gdyby małżonek znalazł czas na zarezerwowanie biletów do zamków w Schwangau oraz noclegów wcześniej niż dwa dni przed wyjazdem, więc chwilami było tak, że nocleg pod zamkiem, a zwiedzanie w Monachium, bo akurat tam były bilety, a tu nie było, no ale co zrobić. Najważniejsze, że udało się wszystko zwiedzić. A było co oglądać!

Bawaria cudowna, zamki złote, a bynajmniej nie skromne. Legoland…! Rany, to mój powrót do dzieciństwa, byłam równo 30 lat temu w duńskim Legolandzie i ależ mnie złapał sentyment. Młoda szalała ze szczęścia. Nie chodziła – skakała. Nie mówiła – krzyczała. Tak szczęśliwej nie widziałam jej jeszcze nigdy w życiu. Pogoda nam dopisała, była ciepła, słoneczna, złotem, nomen omen, kapiąca, jesień. No i bawarska wieś, chałupy jak trzy stodoły, nie garaże tylko parki maszynowe dla wielkich jak czołgi maszyn rolniczych. Bogato.

Monachium piękne, rany jaka starówka! A jakie piwo…;) Wakacje życia, jak to określiła teściowa, i chyba dużo się nie pomyliła.

Teściowa w ogóle nie z tych, co by się pomyliła. Ona generalnie jest uprzejma i w tej uprzejmości nie przestaje się dziwić światu. Marceli Szpak normalnie. Ja to nie piorę w automacie, bo w automacie ubrania blakną, a ja mam takie bluzki, które od dwudziestu lat są jak nowe. Nie, że to słabej jakości barwniki i tkaniny, to ta pralka. Ma takie macki i wyciąga co smakowitsze kolory z ubrań. Na koniec pobytu przypadkiem pokazałam teściowej czarny shirt prany niemal codziennie od pięciu lat, i nadal czarny jak noc. Nie pomogło, wie lepiej. Gdyby zobaczyła, że kaszmirowy sweter wrzuciłam do pralki na stosowny program, dostałaby zawału. No nienawidzę jakiegokolwiek prania w rękach, a od tego mam pralkę, żeby za mnie robiła.

Setki maleńkich szpileczek. Niby życzliwe zainteresowanie, ale takie, żeby ci w pięty poszło, bo jak możesz tak robić.

Najweselej było, jak rozmawiałyśmy o zużyciu prądu i na czym by tu można zaoszczędzić. Otóż lodówki dwudziestoletniej nie wymieni, bo ona jest za dobra. Bo kiedyś dwa razy zostawiła uchylone drzwiczki na cały dzień i się lodówce nic nie stało. Nie wiem, czego oczekiwała, że się rozleci na kawałki? Dzisiejsza lodówka by jej po minucie zaczęła wyć i nie byłoby mowy o zostawieniu nie domkniętych drzwiczek. Ale wiadomo, nie mam prawa się znać. Męczące to jest na dłuższą metę (na dłuższą niż rozmowa telefoniczna :D), ale w końcu to był mój pomysł, żeby przyleciała. Odpokutowałam więc :).

Natomiast z Idą dogadywały się bezbłędnie, babcia jej czytała na dobranoc Heidi, którą jej przywiozła, szydełkowały, pojechały razem we dwie na wycieczkę (Mamo! Nigdzie się nie zgubiłyśmy!!), babcia w ogóle chwaliła wnusię, że mądra, rozumna, rozsądna i tak dalej. No, może poza wyjątkami, gdy usiłowała bratu założyć nelsona albo skopać mu tyłek, ale jak wiadomo, mam w domu bliźniaki, tyle że z dwunastoletnią różnicą wieku. Dostawali głupawki i szaleli wieczorami.

I tak to proszę państwa, teściowa szczęśliwie odleciała na wschód, my wróciliśmy na swoje szkolno-pracowe tory. Zmęczona jestem okrutnie, mąż sobie pracował z domu, więc odsypiał wycieczki, ja maszerowałam do biura. Dlatego bardzo mi się spodobało, że w ubiegłą niedzielę tatuś zabrał córunię w góry (kilometr w pionie zrobiła skubana, a potem jeszcze park linowy na deser), a ja mogłam spokojnie sobie odpocząć. Odespać. Poczytać w łóżku, a potem obejrzeć Wielką Wodę na Netfliksie. Poprzelewać się z boku na bok. Bez napinki, zwłaszcza, że brało mnie przeziębienie i wiedziałam, że organizm już piszczy o litość i odpoczynek.

A teraz co. Szefowa na szóstym w tym roku urlopie, tym razem u siostry, w Australii. Tak na tydzień sobie wyskoczyła, sama, bez rodziny. Bo się stęskniła. Tymczasem dostałyśmy zlecenie na VIPa takiego z pierwszych stron szwajcarskich gazet i jest sikanie po nogach, bo szampan, kwiaty, limuzyna i krochmalone majtki.

Troszeczkę mnie jedna koleżanka przy okazji wyprowadziła z równowagi ostatnio, bo otóż napisała mejla, że nie wie, który papier do pakowania książek wziąć, bo chciała dać w prezencie klientowi, i że ona nie wie, czy to ten właściwy i czy bym mogła przyjechać do biura, zawinąć książkę w ozdobny papier… Tak, dobrze czytacie. To był mój home office dzień i może bym nawet i pojechała, gdyż wychodzę z założenia, że za to mi płacą, ale miałam tego dnia dwie wizyty lekarskie, umowę najmu dla klienta do przetłumaczenia (raptem 14 stron, i to skan, więc nie dało się sczytać żadnym hakerskim programem, wychodziły szlaczki) oraz teściową do zabawiania. Uznałam więc, że do ciężkiej cholery bez przesady. Zaraz potem się okazało, że jednak jej ta zapakowana książka na piątek nie jest potrzebna, tylko na poniedziałek, i ona poczeka. Za to dzisiaj musiałam pojawić się w biurze, żeby odebrać kartkę urodzinową dla klienta, którą wypełniła, ale już znaczka nakleić nie może, bo to pewnie nie jej kompetencje. Ktoś tu dostał awans i się delektuje władzą.

Postanowiłam przy okazji wdrożyć w życie program zapobiegający wchodzeniu mi na głowę. Trochę za dużo mi ostatnio koleżanki wrzucają takich durnot, jedną umowę tłumaczyłam do 20:00, bo pilna. No nie, moje życie też jest pilne i właśnie przez takie durnoty mi ucieka. Nie ma tak dobrze, jestem do dyspozycji do wpół do szóstej, a potem chcę odpocząć.

…co chyba niniejszym uczynię, bo ziewam jak smok, mimo że jeszcze nie ma dziesiątej. Ale jeszcze Wam pokażę, jak było.

Zamek Neuschwanstein. Na nim wzorowano się, projektując zamek Disney’a z czołówki bajek. Dodali mu parę wieżyczek 🙂
Widok z zamku Hohenschwangau
Hohenschwangau. Zamek matki króla. Neuschwanstein to zamek syna, króla Ludwika Szalonego.
Ratusz w Monachium
Droga krajowa w Bawarii :D:D:D
Legoland! Tu Wenecja.
Berlin
Lucerna
Frankfurt
Knedle! Z burakami, szpinakiem i ziemniaczany. W sosie a la rosołek. Jakież to było pyszne!

O nie nie nie

Nie dałam się wrobić.

Przyleciała wczoraj teściowa, na dzisiaj była zaplanowana wycieczka do Gruyere. Wycieczka samochodem, ja tam byłam dwa razy, więc stwierdziłam, że mnie wystarczy, z kolei Piotrek chciał jechać jako kierowca, wiadomo. Tymczasem okazało się, że w nowej wypożyczalni kierowca musi mieć prawo jazdy minimum rok i młodego jako drugiego kierowcę nie dopisali, więc małżonek pojechał z mamusią i córusią sam. Oczywiście próbował wrobić mnie w tę wycieczkę, ale się zaparłam. Bardzo czekałam na ten wolny dzień, bez niczyjego dziamotania, bez obowiązków, a za to z samymi przyjemnościami. Cisza w domu! Młody wrócił rozczarowany i walnął się spać, poza tym on lubi głównie własne towarzystwo, więc jest, a jakby go nie było. A małżonek niech się z mamusią pointegruje, oboje stęsknieni za sobą jak nie wiem co.

Babcia trzyma elegancko dietę cukrzycową według własnych wytycznych, mianowicie dużo małych posiłków, przy czym posiłek to jakiś owoc czy inna słodka przekąska, to wcale nie powoduje wywalenia insuliny w kosmos, bo małe posiłki ale często itd. No dobrze, nie znam się, widocznie mój internet ma inne informacje na temat cukrzycy. Poprzednim razem gdy do nas przyleciała, przywiozła lekarstwa w pudełku po butach, żeby mieć wszystko razem, serio. Teraz poprzekładała sobie w te takie pojemniczki z dniami tygodnia, więc objętościowo trochę mniej, chociaż też cała kosmetyczka leków. Na dzisiejszą wycieczkę wzięła lokomotiv, bo kiedyś jej było niedobrze w podróży, i rennie, w razie zgagi po jedzeniu. Zaproponowałam imbir zamiast lokomotivu, ale imbir nie działa, lokomotiv działa. Acha.

Aaale za to, z wnuczką się dogadują, więc 80% wizyty spadnie na córunię, która akurat ma ferie. Ida pochwaliła się babci, że umie robić łańcuszek na szydełku (póki co ma dwa metry szydełkowego łańcucha na choinkę), przyniosła grubą włóczkę (chciałam napisać wnuczkę :D) i babcia jej pokazała, że jak się zrobi tak, tu odwróci a tu wbije szydełko, to można zrobić szaliczek dla ukochanej przytulanki, małpki. No i młoda do dziesiątej wieczór robiła szalik :).

Chyba będę miała dużo pracy w biurze w najbliższym czasie…

Weekend

Chwila oddechu.

Młody dostał nowe praktyki. Bardzo sensowne i blisko domu. No i moja znajoma tam pracuje, więc jakby co to wiem, że będzie mu tam śrubkę dokręcać.

Młoda spędza pauzy z różnymi dziećmi, albo sama, ale nie ze Stellą. Nie ma tematu Stelli w domu. Nareszcie.

Małe robaczki okazały się zbłąkanymi wędrowcami, nieszkodliwymi dla ludzi i nie zainteresowanymi zamieszkaniem na stałe. Jak to mawiał dziadek, lubimy, jak goście przyjeżdżają, i jeszcze bardziej lubimy, jak wyjeżdżają.

Małżonek ma w poniedziałek bardzo ważny egzamin online. Trzymamy kciuki, uczył się z pytań testowych, które są podobno 1:1 pytaniami egzaminacyjnymi. Coś jak z prawem jazdy, musisz wykuć pytania z teorii, żeby dopiero potem zacząć jeździć i nabywać doświadczenie.

W związku z egzaminem, który będzie w południe, chciałam się urwać z pracy, żeby wpuścić młodą do domu. Małżonek musi być w tym czasie sam w pokoju z kamerą skierowaną na siebie i takie otwarcie drzwi młodej mogłoby spowodować przepadek pięciu stów wyłożonych na egzamin. Zapytałam więc szefową, czy mogłabym się godzinkę urwać z biura w poniedziałek, a ona na to, że w sumie jej rano w biurze nie będzie, bo wyprawia syna na obóz szkolny, to w zasadzie niech ja sobie pracuję zdalnie cały dzień. Nie trzeba mi tego było dwa razy powtarzać!

Pogoda przyszła nareszcie jesienna. Jeansy, bluza, apaszka. Ida rano zakłada czapkę i kupiłam jej pikowaną kurtkę, bo +5 rano to jednak rześko.

W ramach oszczędzania prądu zarządziłam zakup nowego żyrandola. Poprzedni też był na żarówki ledowe, ale teraz mamy ten taki w kółka z taśmą led. Fajny efekt i jak jest teraz jasno! Wybrałam najmocniejszy, bo i salon mamy duży. Tak mi się spodobał, że teraz szukam lampy stojącej na taśmę led, tu obok mojego fotela…

Bark boli mnie wciąż, chociaż już dużo mniej. Plastry do przyklejania co drugi dzień naklejam co cztery, i tylko gdy dużo stoję lub chodzę (a dużo to jest godzina na nogach), bark odzywa się bardzo szybko. SKS, jak to mawiają.

Za tydzień przylatuje teściowa, na dwa tygodnie. W planach Bawaria, Monachium, Legoland i zamki Ludwika Szalonego, póki co mam klepnięty urlop i to by było na tyle. Poddałam się, dlaczego zawsze ja i tylko ja mam pilnować takich rzeczy? No, to tym razem robimy sobie lasta i zobaczymy, co wyjdzie.

Trzęsienie ziemi

Prawdziwe!

Ostatnio mam problemy z szyją, karkiem, barkiem. Cholera wie co, może mnie przewiało, może źle spałam, faktem jest, że chodzę połamana, obracam się jak Arnold Schwarzenegger i przy każdym gwałtowniejszym ruchu boli.

Spędzam więc sobie sobotę leniwie w łóżku, czytając książkę przywiezioną z Polski. Młoda już wraca od Alanka, stary pakuje się na jutrzejszą wyrypę w góry, młody u siebie. Pochmurno, wiatr wieje dość mocno, po każdym zapominalskim zamykając z trzaskiem drzwi do sypialni.

W pewnym momencie czuję – nie będąc pewna, co czuję – że łóżko się pode mną trzęsie! Jakby ktoś nim poruszał w tę i nazad. Oraz cichy stukot kosza z bielizną proszącą o litość i żelazko, o szafkę nocną.

Pierwsze skojarzenie: przeciąg. Ale aż taki?? Drugie: szczur pod łóżkiem. Ale łóżko samo w sobie ciężkie jak diabli, na nim jeszcze ja, żaden szczur go nie przestawi.

Chyba mi się to wszystko wydawało…

Po paru minutach wstałam, poszłam do młodego do pokoju o coś go zapytać, a on mi na to, czy czułam trzęsienie ziemi. Bo 4,5 stopnia, bo jemu się też łóżko zatrzęsło i z kumplami na grupie właśnie sobie opisują, jak mocno u kogo czuć.

Trzęsienie ziemi! Dopiero się zdenerwowałam.

Epicentrum było pod Miluzą, dwadzieścia kilometrów od nas. Odczuwalne było w całej Szwajcarii, pod Miluzą jeszcze zanotowano wstrząs wtórny, 2,8.

Trwam w niedowierzaniu i szoku, nie spodziewałabym się trzęsienia ziemi w Szwajcarii!

Chociaż, jedno tu już było, 750 lat temu, spowodowało pożary, które strawiły 2/3 miasta. A było to niewiele więcej, 6,6 w skali Richtera.

Retrogradacja Merkurego

Ona to chyba cały tydzień trwa, a nie, że tylko dzisiaj.

Najpierw, po wielu przebojach, dyskusjach i spięciach, młodemu podziękowali za praktyki. W sensie, dalej musi je zrobić, ale gdzie indziej. No i musi sobie to gdzie indziej znaleźć. Czy była jego wina? Niewielka. Czy szuka intensywnie? A jakże. Wysłał CV do kilku firm i czeka, aż telefon rozgrzeje się do czerwoności? Być może.

Potem okazało się, że odwiedzają nas jakieś robaczki w domu. W ciągu ostatnich tygodni spotkałam je parę razy, poleciałam do jumbo i opryskałam całą chałupę oraz zgłosiłam do zarządcy, bo wiadomo, że toto jest w całym budynku.
Zadzwonił do mnie pan. Że jak one wyglądają, czy tu za głową mają takie czułki, czy inne coś, nieważne, i tak nie rozumiałam. Bo są dwa rodzaje robaczków, jedne są leśne, wędrowne, i nie ma sensu ich wypraszać, bo one same wychodzą i nie zatrzymują się wśród ludzi, i one są niegroźne. Są też i drugie robaczki, które lubią z ludźmi mieszkać i są szkodliwe, oraz pozbyć się ich to udręka. Mój spray z jumbo świetnie działa, ale na moją psychikę, pierwszych robaczków wyganiać nie trzeba, a drugich tym sprejem się nie da, ale jeśli to pomaga mi zasnąć, to dlaczego nie. Eau de Ungeziefer wersja na noc. Acha, i żebym im zrobiła zdjęcie, jak jeszcze któregoś spotkam, udało wam się kiedyś zrobić ostre zdjęcie bolidu F1 w ruchu? No właśnie. Powodzenia. Tyle dobrego, że to były jednostkowe przypadki, mam nadzieję, i że być może w związku z tym to te przyjacielskie, mam nadzieję. Rany boskie.

Następnie definitywnie rozwiązałam problem młodej w szkole z koleżanką-dyktatorką, wprowadziłam otóż zakaz wspólnego spędzania długiej pauzy. Oczywiście dyktatorka nie wierzyła, bujała na kółkach, że dzwoniłam do jej mamy i że się zgodziłam, żeby się spotykały, że Ida musi, no, musi! właśnie z nią się bawić, i siłą odciągała za rękę od innych dzieci. Ida musi się uczyć asertywności, jeszcze na niejedną w życiu taką gwiazdę się natknie niestety.

Natomiast wczoraj po zebraniu szkolnym mama gwiazdy podeszła do mnie z pytaniem, czy to prawda. Nie chciało mi się stać godzinę i wymieniać wszystkich powodów, typu wyjmowanie rybek z akwarium, żeby je pogłaskać, czy namawianie Idy do trzymania pewnych rzeczy w tajemnicy przede mną, powiedziałam tylko, że gwiazda jest słodką dziewczynką, ale ma bardzo silny charakter, a Ida ustępuje jej wbrew sobie, żeby było miło – a wtedy nie jest miło innym dzieciom, z którymi się umawiała. I że owszem, żeby młodej ułatwić tę samoobronę na słowa, zabroniłam jej spędzać czas z tą dziewczynką. Ale ona nie ma w klasie żadnej przyjaciółki! Ojej, to doprawdy mój problem, i niech jeszcze więcej osób do siebie zraża. Bo efekt jest taki, że o ile wcześniej młoda byłaby skłonna spędzać razem pauzę raz na jakiś czas, to teraz nie chce o tym słyszeć.

No a dzisiaj ta obiecana retrogradacja Merkurego, czyli wsteczny ruch planet. Merkury, planeta komunikacji, negocjacji, podpisywania umów handlowych, porusza się aktualnie w ruchu pozornie wstecznym, powodując konflikty i nieporozumienia w polach, które ma pod opieką.

Retrogradację Merkurego małżonek postanowił uświetnić przykazaniem, aby młody chodził od firmy do firmy i pytał, czy aby nie mają miejsca dla praktykanta, głuchy na informację, że firma musi mieć umowę ze szkołą, inaczej mu tych praktyk nie zaliczą. Ten dalej swoje, że młody powinien przynajmniej spróbować, Merkury wtrącił się tu z tą swoją retrogradacją w komunikacji, w związku z czym osłabłam i jestem flaczek. Zauważyłam ostatnio, że po silnym zdenerwowaniu (ja to umiem w eufemizmy :)) opadam z sił i ani rączką, ani nóżką.

No a wczoraj umarła Elżbieta królowa i to mnie zaskoczyło. Jeszcze dwa dni wcześniej dziarska staruszka wyświęcająca nową premierkę, a tu, że umarła. No nie polubiamy.

Się zbieram z tym wpisem

jak jeż do nie powiem czego.

Cały ponad tydzień już po powrocie z Polski wieczorami zjeżdżam do bazy (chyba średnio po polsku mi to zdanie wyszło). Zmęczenie i nadmiar wrażeń po jak zwykle intensywnym pobycie dały znać o sobie. A może to po prostu wiek, dwa krzesełka pukają do bram, a ja tu szukam wymówek ;-).

W Polsce było mi dobrze. Wiadomo, że roku nie da się nadrobić w tydzień, choć tak bardzo się starałam. Chciało się do domu, chociaż nie chciało się wracać. Ciągle w rozkroku, serce tam, rozum tu.

Po tygodniu chodzenia spać zaraz po młodej, powoli wracam do żywych. W pracy też miałam miękki restart, bo IT nam zrobiło upgrade, po którym przez dwa dni nie mogłam dojść z ustawieniami, specjalista dzielnie restartował komputer, zgodnie z pierwszym przykazaniem informatyków (co robi informatyk jak mu na skrzyżowaniu samochód zgaśnie? wysiada i wsiada), a gdy w końcu zresetowali mój profil, zrobiłam raban, bo dostałam wszystko na czysto. A musicie wiedzieć, że jestem fanatyczką zakładek w przeglądarce, miałam pięknie wszystko pogrupowane tematycznie, poukładane w folderki, miałabym to teraz odtwarzać? Żarty.

Młoda poszła dzisiaj do drugiej klasy! Kiedy i jak, nie mam pojęcia. Była dumna, że już nie są tym najmłodszym rocznikiem w szkole, już jest ten awans społeczny, gdy do pierwszej klasy dołączają dzieci z młodszej grupy przedszkolnej, a ona już nie jest taka mała! Przy okazji do klasy przybyło kilkoro dzieci i być może problem ze Stellą rozwiąże się sam, bo ta przerzuciła się na jedną nowo przybyłą. Trzymamy kciuki. Ida za to dostała laurkę od kolegi, okraszoną życzeniami udanego roku szkolnego oraz wielkim, czerwonym sercem. Taaa…

Młody natomiast poszedł do pracy! Po skończonej szkole i zdanej maturze, ma teraz rok obowiązkowych praktyk. Jako że wybrał sobie branżę pokrewną mamusi zawodowo, zamierzamy odnosić obopólne korzyści: on będzie nam podrzucał pasujące mieszkania na wynajem, a my jemu klientów do tych mieszkań :-). Wszyscy zadowoleni.

Młody zmęczony! Biedactwo, wraca po 17 do domu i jest zmęczony. Chyba mu zrobię taki tydzień przetrwania, z praniem, gotowaniem, zakupami i tym całym domowym bajzlem. A! jeszcze mu foszastego nastolatka dorzucę gratis 😀

Małżonek mi się popsuł, otóż któregoś dnia będąc na urlopie powiedział: „to ja umyję te okna, co ja mam lepszego do roboty”.

Oraz będziemy chodzić na jogę, ja czuję w kościach, że nie rozciągnięta jestem, on buty zakłada na siedząco, bo nie jest w stanie kucnąć. Z jogi mam zawsze bardzo miłe wspomnienia, zawsze byłam taaaka porozciągana i wyluzowana jak kurczak w rosole i nic nie było mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Chcę tak znów.

A teraz się odmelduję, bo jutro dzień w biurze, a prosto po nim firmowe apero. To dobranoc się z Państwem.

Kot

Wczoraj sobota. Wyczekana, bo małżonek miał umówione piwo z kumplami, młody urodziny kolegi, Ida miała wcześnie iść spać, a ja miałam mieć święty spokój i żeby do mnie nikt nie gadał.

Wiecie, jak to jest. Przychodzicie zmachane z pracy, zakupy, obiad, ogarniacie rzeczywistość i liczycie na chwilę dla siebie.
– Mamo, a wiesz, bo jak się dzisiaj bawiłam, to wiesz, założyłam lalce taką sukienkę, i wiesz, i dorobiłam do niej pasek…
– Mamo, a widziałaś, ten transfer tego piłkarza to nie wiadomo, czy będzie, a na instagramie widziałem taki fajny filmik, a w ogóle to zainstalowałabyś sobie tiktoka, bo to, co oglądasz na insta, to jest na tiktoku…
– Wiesz, w tej nowej pracy to jacyś nienormalni pracują, dają mi czas na wdrożenie, zaplanowali mi szkolenia, dzisiaj zrobiłem dwa proste raporty, a oni szczęśliwi, jak prosię w deszcz, a pamiętasz, jak to było w poprzedniej pracy?
Ratunku.

Przyszła upragniona sobota, młoda balowała do dziesiątej, młody do kumpla poszedł zgodnie z planem, małżonek oświadczył, że jeszcze zobaczy, bo kumple nie dojechali i są sami z tatą Alanka. I może by TA przyszedł do nas.
MOJA WOLNA SOBOTA!!
ZA NIC!!

Oświadczyłam, że nie mamy w domu żadnych przekąsek, piwo jest ciepłe, a tak w ogóle to ja nie lubię, jak mi się obcy plączą po domu, było na końcu języka, a pogoda taka piękna, niech sobie gdzieś idą.

Poszli! Obejrzałam Dirty Dancing i zjadłam kawałek ciasta z takim zakalcem, że jakbym nim rzuciła przez balkon, to by stojący na dole Romeo padł trupem. Tak to jest, jak się dodaje do ciasta jogurtu na oko.

Położyłam się po północy. Najpierw młody, zgodnie z ustaleniami zresztą, zameldował, że zostaje u kolegi na noc. Dobrze. Przysnęłam. Następnie zameldował, że jednak wraca. Dobrze. Przysnęłam. Następnie zameldował, że jednak zostaje, ale u innego kolegi. Dobrze, przysnęłam. Następnie, że bierze taksówkę i niedługo będzie. Moja wina, bo zawsze proszę, żeby meldował, jak zmienia lokal.

W międzyczasie, czyli jakoś przed drugą, pytam starego, czy długo jeszcze. On oczywiście ani kluczy, ani poczucia czasu nigdy nie ma, wiadomo. Otóż już wracają, na piechotę z lokalnej jedynej nie dla staruszków knajpy.

Po dobrych dwudziestu minutach wchodzi, niosąc na rękach… kota. Wielkiego, szarego, upasionego kota. Że się kot zgubił. I szedł za nim całą drogę. I żeby go w domu przenocować, bo on miauczy, i jest głodny i taki biedny. Ja wybudzona i zła jak diabeł, co ma młode, nakazałam natychmiastowy w tył zwrot. Nie znam kota, nie lubię kotów, nie będzie mi obcy kot chodził po mieszkaniu, dziabnięty w cztery litery małżonek czym prędzej zaśnie na kolejne kilkanaście godzin, a ja będę miała na niewyspanej głowie jeszcze kota do szczęścia. Powiedziałam obojgu sio, wziął tylko kotu wody i łososia wędzonego, i poszli. Kot się posilił i poszedł w swoją stronę.

Rano Ida spytała przytomnie: a miał przy obroży tabliczkę? Bo jak miał tabliczkę, to tam powinien być numer telefonu właścicieli…

Lato!

Już oboje mają wakacje. Młody od tygodnia, Ida od przedwczoraj. Nareszcie nie będzie mi jędolić, że ona nie lubi wstawać do szkoły, bo jest niewyspana. Co prawda, wynalazła rozwiązanie na ten problem, mianowicie budzi się sama jeszcze wcześniej i wstaje pół godziny przed czasem, żeby obejrzeć na netfliksie jakiś film przyrodniczy czytany przez Krystynę Czubównę, ale jeśli dzięki temu ma lepszy humor, to proszę uprzejmie.

Był u nas Kacper przez tydzień, młodego przyjaciel jeszcze z Warszawy, ale niewiele go widziałam, bo ciągle byli w rozjazdach. Kacpra u nas parę lat nie było, więc zrobili tour de Suisse, zaliczając Zurych, Lucernę, Szafuzę, Genewę, Neuchatel i Mediolan. Albo rano wcześnie wstawali na wycieczkę, albo odsypiali do południa, a wczoraj już wrócił, dobrze chociaż, że udało się pogadać o samolotach i pokazał Idzie parę filmików z lotu samolotem.

Szefowa szczęśliwie doleciała na Karaiby, a że jak wiadomo, urlop dzieli się na własny i przełożonego, będzie można trochę odetchnąć. Wiosną radośnie podpisała urlopy wszystkim, którzy chcieli, freelancerki wzięły sobie urlopy bez pytania i efekt jest taki, że do środy jestem sama w firmie. Wirtualnie, oczywiście, nie pojadę do biura, żeby tam odsiedzieć samej cztery godziny, no bez przesady. O ile rodzina pozwoli, będę pracowała zdalnie, chociaż nie przewiduję natłoku zadań. Tak ze dwie uczciwie popracuję, a potem to wiadomo, nie samą pracą człowiek żyje.

Telefon mi dzisiaj przypomniał, że rok temu o tej porze siedziałyśmy u Sister i szwagra na działce na grillu, w deszczu schowani pod dachem domku, a młode pokolenie, czyli Ida, wtedy sześcioletnia, plus trójka wczesnych studentów grali razem w UNO. Zawsze jestem zwolenniczką, żeby młode pokolenie trzymało się razem :D. Teraz odliczam, za dwa tygodnie o tej porze scenariusz ma szansę się powtórzyć, niechby tylko bez deszczu.

Wczoraj pojechaliśmy na superancką wycieczkę. Trochę się zastanawiałam, bo miałam ochotę na home alone (nie licząc Piotrka zamkniętego w swojej pieczarze), ale małżonek przysłał mi linka i jak zobaczyłam, dokąd, nieśmiało zapytałam, czy ja bym też mogła… Wildkirchli, restauracja wykuta w skale, miejsce znane z okładek przewodników po Szwajcarii. Plan zakładał, że młoda z tatusiem pójdą na nogach, a ja wjadę kolejką i będę na nich czekać na górze, ale młoda wymiękła i wjechałyśmy razem. I dobrze, bo tam było 5 km przewyższenia niemal 900 metrów po schodach, a młoda nie bardzo rozchodzona w tym sezonie.

Wjechałyśmy i poszłyśmy w stronę restauracji. Idziemy za ludźmi ścieżką w dół, najpierw po schodach w miarę równych, potem po schodach bardziej umownych z kamieni, zeszłyśmy na dół… Ludzi nie ma. Przejścia nie ma. Restauracji nie ma. Skała jest, koniec drogi dla jeleni. Kurczę, no ale gdzieś to musi być, tak? Zrobiłam dwa kroki do przodu, jaskinia, aaa to ja dziękuję. Postałyśmy, doszło do nas dwóch chłopaków (w wieku 30 i 50, starzeję się, skoro to dla mnie chłopaki), więc spytałam, czy nie wiedzą, gdzie to jest, ta restauracja. A, no tam, pół kilometra przez jaskinię i tam już o zaraz będzie. A co, boi się pani jaskini? Paaanie, z moją klaustrofobią, ja do jaskini! A to może pani z nami pójdzie? No doooobra. Kapelusz wycieczkowy nacisnęłam na oczy, żeby jak najmniej widzieć, złapałam się poręczy, bo kamyki i błotko, i poszłam.

Nie było pół kilometra! Ze dwieście metrów najwyżej, dwie litery Z i pod koniec już było widniej, niż u Murzyna. No a potem, to już taaaakie widoki i restauracja i małżonek, który po tych schodach zrobił chyba rekord trasy, bo jak wyszłyśmy, to on właśnie otwierał piwo. Pięknie tam, cudnie i zachwycająco.

Potem zahaczyliśmy o Appenzell, bo to blisko, a nigdy nie byliśmy, w ogóle wschodniej części Szwajcarii nie mamy obczajonej, Jurek był raz w St. Gallen i gdzieś w górach, i to tyle. W Appenzell trafiliśmy na festiwal jodłowania, spęd ludzi z całego chyba kantonu, byliśmy zachwyceni, oszołomieni, głowy nam się tylko kręciły w lewo i prawo, gdy oglądaliśmy wszystko po kolei.

Wróciliśmy o 22 wykończeni i zadowoleni, małżonek śmiał się, że tak szczęśliwej i zajaranej mnie dawno nie widział. Faktycznie, ostatnio było tak w Liechtensteinie na Sylwestra, a wcześniej… nie pamiętam.

Upał u nas był, paliło przez tydzień 35-37, na szczęście tfu odpukać aktualnie mamy w okolicach i ciut poniżej 30. Na ostatnich oparach, ale jeszcze można tak żyć. Dzisiaj wybrałyśmy się z młodą na basen kryty, ten przy szkole, bo od jutra go zamykają na jakieś prace konserwacyjne aż do końca wakacji. W środę natomiast obiecałam młodej Bachgraben, czyli baseny otwarte, zjeżdżalnie, fontanny i inne szaleństwa. Mamy je kilka przystanków od domu, ja w środę pracuję pół dnia i to z domu, pogoda oczywiście będzie, młoda ma pierwsze dwa tygodnie w domu, więc na ile mogę, to jej coś zagospodaruję. W piątek była u nas Idy koleżanka, Lia, może i w tym tygodniu uda im się spotkać.

Albowiem Stella poszła w odstawkę. Idy koleżanka z klasy. Początek przyjaźni przypadł na jesień, gdy Stella dołączyła do klasy później i Ida została poproszona przez wychowawczynię o zaopiekowanie się,pokazanie, gdzie odkładamy książki, a gdzie toaleta itp. Ida urosła, była ta ważna w klasie i tak zaczęła się bliższa znajomość. Stella odwiedziła nas kilka razy w domu, za pierwszym razem przyszedł po nią ojciec, komentując: no widzicie, jak ja mam w takich warunkach pracować, bo Stella biegała po mieszkaniu, nie reagowała na żadne próby uspokojenia (zakręty, kanty, lustra, zero reakcji na wołanie, takie tam drobiazgi), a ojciec tylko ubolewał nad swoim losem. Przy kolejnej wizycie Stella usłyszała (od małżonka, nie żeby ode mnie), że może do nas przychodzić, jeśli się będzie dobrze zachowywała, a jeśli nie – to sorry. Przez chwilę było dobrze, a potem się okazało, że Stella pomimo zakazu wyjmowała rybki z akwarium, żeby je pogłaskać, oraz któregoś razu poszły z Idą do kościoła (po drodze ze szkoły do nas), skąd zabrały modlitwy, coś jak nasze święte obrazki, takie małe karteluszki, tylko bez obrazka, za to z modlitwą. Ida się tym gryzła tydzień, bo „nie mów nic rodzicom, to będzie nasza tajemnica”, po tygodniu pękła i poprosiła, żeby pójść do kościoła, bo ona chce za te modlitwy zapłacić, przekonana, że je ukradła (od roku, odkąd zażartowałam, że wybiegamy bez płacenia, ma obsesję, czy zapłaciłam, a kiedy, a czy kartą itp. Wciąż pamięta i wciąż mnie sprawdza). Jak usłyszałam, że Stella uskutecznia tajemnice przed nami, zarządziliśmy jednogłośnie koniec przyjaźni. Co jest w szkole, na to nie mam wpływu, chociaż tam Stella też manipuluje, pardą, wymusza na Idzie, żeby ta spędzała pauzy tylko z nią, mimo, że dla młodej to za dużo i że wcześniej umówiła się z inną koleżanką, ale wtedy Stella mówi, że jej jest tak smuuuutno i Ida ulega. Jeśli po wakacjach sytuacja się nie zmieni, porozmawiam z rodzicami, żeby przykręcili śrubkę córce, oraz z wychowawczynią, z prośbą, żeby o ile to możliwe miała oko na sytuację. Zresztą wychowawczyni już wiosną pytała, jak się zapatrujemy na znajomość ze Stellą, ale nie mówiła nic więcej. Może należało dopytać.
Uhhh. Tajemnice przed rodzicami, też coś!!

Kilka tygodni temu Ida miała niemiłą sytuację z dawną koleżanką z przedszkola, rok starszą. Wracały ze szkoły, pogadały o dupie marynie, jak masz na imię, w której klasie jesteś, nagle tamta powiedziała, że Ida jest głupia, pchnęła ją i poleciała do domu. Dopuszczam, że nie wiem wszystkiego, tyle mi powiedziała Ida. Młodej nic się nie stało fizycznie, przyszła zryczana i rozżalona, bo jak tak można. Znała tylko imię dziewczynki, a że tu rodo mają w nosie, dają listę dzieci z telefonami do wszystkich rodziców na początku każdego roku, a ja przedszkolne kontakty trzymam jeszcze w komórce… Zlokalizowałam matkę dziewczynki, opisałam sytuację, napisałam, że sobie nie życzę, żeby atakowano moje dziecko na ulicy, że ma się czuć bezpiecznie i w szkole i poza nią. Matka była w szoku i też się tego po swojej córce nie spodziewała, składała się w przeprosinach jak scyzoryk, że porozmawia, ukarze i w ogóle nigdy więcej. Ida mi po czasie powiedziała, że ta dziewczynka była na ubiegłotygodniowym koncercie w szkole, gdzie występowali wraz ze starszą klasą właśnie, ale nie było żadnego kontaktu między dziewczynkami.

No, to by było na tyle, jeśli chodzi o przegląd historii bez ładu i składu, a teraz jest jedenasta, to może się jednak udam spać. Chociaż zdrzemnęłam się trochę podczas kibicowania F1, ja to umiem w multitasking! Dobranoc Państwu.

Zdał

Dzisiaj punkt 16 dostał telefon od wychowawcy, że zdał. Świadectwo dostanie jutro, przed pożegnalnym apero szkolnym, i wtedy zobaczy oceny. Ale najważniejsze, że odhaczone (jeszcze tylko ten projekt mamo do końca tygodnia, ale to spoko, muszę siąść na dwie godziny i go napisać, ale to spoko mamo, napiszę bez problemu, spoko, czas mam do piątku do 17:00. Spoko). (projekt składa się z części teoretycznej oddawanej teraz oraz praktycznej oddawanej za rok, po praktykach. Zapowiadany był z pół roku temu. Spoko).

Do tego zdał też prawo jazdy i od dwóch tygodni absolutnie każde wyjście z domu to jest wyjazd z domu. A może samochodem? A nie potrzebujesz do ikei? a może do Niemiec na zakupy? Dobrze, niech jeździ.

Do kompletu dostał już Permit C i może z nim ubiegać się o obywatelstwo, co pewnie niedługo uczyni. Proces trwa dwa lata i pół worka pieniędzy, ale jak trzeba to trzeba.

Poza tym nic nie wydoroślał, nie spoważniał i nie zmądrzał, za to dzisiaj ścigał się z siedmioletnią siostrą od przystanku do domu, kto pierwszy, siostra nie odpuszczała, mimo, że tłumaczyliśmy i przed wyścigiem, i po, że on wygra bo ma po prostu dłuższe nogi i tyle, ale młoda zacięta jest i zawzięta, biegła, potem ryczała, potem ją pocieszał, a potem się odgrażała, że jak dorośnie, to go prześcignie.

Pojechaliśmy bowiem do miasta uczcić młodego maturę, w El Mexicano przeczekaliśmy ulewę, za którą tęskniłam od trzydziestosiedmiostopniowego weekendu, byłam nawet gotowa zrobić z siebie miss mokrego podkoszulka i wracać do domu w ulewę, ale zostałam przegłosowana. U nas na wsi okazało się, że ulewa była wcześniej niż w mieście, już nie padało, dzieci mogły się więc spokojnie ścigać bez obawy o zmoknięcie.

Mąż poszedł do nowej pracy, alleluja. Dostał rozpiskę szkoleń i certyfikacji, które ma zrobić, zaczął wstawać o szóstej i od czasu do czasu pojawia się w biurze albo u klienta, i powolutku zaczyna się układać. Oby.

Ja natomiast dostałam dzisiaj od szefowej informację, że wpisze mnie do rejestru spółki jako współupoważnioną do podpisywania umów (razem z jeszcze jedną kundzią) podczas jej coraz liczniejszych urlopów. Przebija mnie, latem leci na cztery tygodnie, czwarty urlop w tym roku :). No bardzo mi miło, chyba sobie zrobię jakąś ważną pieczątkę, alboco.

Idę spać. Młoda pokasłuje, podroby czyste, ale kaszel uparcie nie przechodzi, przedostatniej nocy spałam łącznie ze trzy godziny, bo a to kaszle, a to piciu, a to błyska na horyzoncie, może lunie, a to dziwny jest ten świat w środku nocy, a to zarejestrowałam młodą online do lekarza (brat ją zawiózł, samochodem oczywiście), a to o 4:30 skowronek się za oknem obudził i jak nadawał, ale to jak nadawał! A jak usnęłam po piątej na godzinę z hakiem, to już było pozamiatane i wiedziałam, że ten dzień się będzie bardzo dłużył. Kolejnej nocy myślałam, że odeśpię, ale gdzie tam. Teraz zaś jest za dwadzieścia jedenasta i też pewnie z godzina minie, zanim usnę. A jeszcze pranie się suszy. No, to ucinamy ten słowotok, odpinamy rączki od klawiatury i idziemy się chociaż położyć, czekając aż suszarka skończy pracę. To dobranoc Państwu.

@mylum, albo przegapiłam, albo się Twoi znajomi nie odezwali! Niech piszą jeszcze raz, jakby co!

Majówki i matury

Nie jesteśmy gorsi, też mamy długie weekendy. Tydzień temu w czwartek było Wniebowstąpienie, a w najbliższy poniedziałek będzie Poniedziałek Po Zielonych Świątkach. Zatem po Wniebowstąpieniu w piątek bardzo intensywnie pracowałam całe półtorej godziny z poranka, a popołudnie miałam wolne, bo szefowa ochoczo podpisała wszystkim urlopy, a potem się okazało, że w sobotę nie ma kto wpuścić klienta do mieszkania tymczasowego. A po 22h lotu z Malezji klient może nie być pozytywnie nastawiony do opcji nocowania nad Renem, chociaż noce krótkie i ciepłe. Zgłosiłam się na ochotnika, i tak innych planów nie miałam.

W ten ubiegły weekend mieliśmy z młodym lecieć do Polski i dalej do Gdańska na koncert Quebonafide, tzn. on na koncert, ja do Gdańska :), ale Putin ty chuju i tak dalej, więc zostałam na posterunku. Tak sobie kombinowałam, że po 22h lotu, z dwójką małych dzieci, ostatnie, czego będą rodzice pragnęli, to zwiedzać okolicę i poznawać szwajcarski system segregacji odpadów. O, jakże srodze się myliłam. Godzina czterdzieści, rany boskie. I jeszcze z nimi do migrosa idź, pokaż im, gdzie leżą worki na bioeko, sześciolatek podbiegał do mnie z kinderkami, płatkami śniadaniowymi i zabawkami, po kolei pytając, czy może to kupić, a ojciec ze stoickim spokojem po kolei odpowiadał za mnie, że najpierw musi iść do bankomatu po gotówkę, młodszego to chyba w ogóle nie bardzo kochali, bo pozwalali mu spacerować po dość ruchliwej ulicy, i dopiero jak coś zatrąbiło, to się budzili, że oj, bombelku, chodź jednak do nas, przyleciałeś, to już chodź. To nie na moje nerwy, ta dzisiejsza młodzież.

Zagęszczają nam się w pracy zlecenia i sporo ich ma kumulację na początek lipca, czyli akurat wtedy przyjeżdża kolejny ekspat i trzeba go odebrać z lotniska, pokazać temp (tymczasowy apartament), przelotki do gniazdek, sklep spożywczy, śmietnik i sznurek do związywania makulatury, zarejestrować w urzędach, a potem znaleźć mieszkanie docelowe. A szefowa, jak już wyżej wspomniałam, urlopy rozdaje na prawo i lewo (sama lecąc pod koniec czerwca na cztery tygodnie). Zatrudniła dodatkową kontraktorkę, która miała być na takie awaryjne sytuacje – i otóż kontraktorka pierwsze co, to wpisała w kalendarz całe wakacje i wszelkie szkolne ferie jako urlop, no bardzo fajnie, my też mamy dzieci, ale jednak po coś do tej pracy chciała iść chyba? Coś mi się wydaje, że znowu dostanę order z ziemniaka za dodatkową pomoc przy rozładowaniu lipcowego korka. Ale nie narzekam, w uznaniu zasług, czytaj: zrobienia za szefową certyfikacji, dokumentacji do przetargu, wdrożenia nowego oprogramowania, napisania kolejnego przewodnika i dziesiątek innych drobiazgów, dostałam oto dodatkową pensję. Taki majowy bonus, bardzo mi miło. Urok małej, prywatnej firmy. Szefowa może tymczasem biegać z jednego służbowego lunchu na drugi, podtrzymywać relacje biznesowe oraz lecieć na czwarte w tym roku wakacje.

Pomimo mojej pracy, coś z tej majówki chcieliśmy wycisnąć, więc pojechaliśmy na Rigi Kulm. Bardzo przyjemna wycieczka, pociąg, statek, kolejka, zębatka, taras widokowy, mgła na 20 metrów, obiad, zębatka, kolejka, statek, pociąg. Mając niedosyt widoczków, wyciągnęłam towarzystwo jeszcze na spacer po Lucernie, co było doskonałym pomysłem, bo dzień był piękny, starówka w złotej godzinie, zdjęcia cudne, lody pyszne, wspomnienia na zawsze.

Wtedy była jeszcze u nas żydowska koza, po jej wylocie, Ida z tatusiem pojechali już we dwoje na szlak Heidi, pogoda wreszcie dopisała, zaliczyli spacer, obiad i przyjemny dzień razem.

Wczoraj mieliśmy kinderbal u zaprzyjaźnionej polskiej rodziny, a jutro jedziemy do Trübsee. Jest to stacja pośrednia między Engelbergiem a Titlis, bardzo przyjazna zwłaszcza dla dzieci, jest jezioro, które podczas godzinnego spaceru obchodzi się, robiąc przystanki na place zabaw, zagadki lub ciekawostki dla najmłodszych. Wybiera się z nami tata Alana, co do jego samego, to nie wiemy – dostali informacje na temat czasu trwania wycieczki, stopnia trudności, przewyższeń, środków transportu – negocjacje trwają. Czy Alanek pojedzie, okaże się jutro. Ostatnio Jurek chciał go zabrać (TA był chwilowo w PL, matka się do podróży nie nadaje, tramwaje już oswoiła, ale wszystko powyżej przyprawia ją o spazmy i zawroty głowy), zatem ostatnio Alanek miał propozycję pojechać z Idą na ścieżkę Heidi, ale nie chciał, nawet pomimo zapewnień, że nie ma kolejki linowej, tylko zwykły pociąg. Albowiem dowiedział się od mamy, że kolejki linowej należy się bać, wjechał na górę, zjechał, no ale po powrocie do domu matka mu nagadała i na następną wycieczkę już profilaktycznie nie pojechał. (oraz dostał kartę miejską, żeby dojeżdżać do szkoły dwa przystanki, bo mu kiedyś buty przemokły, a teraz jak jest gorąco, to mu gorąco, i jak ma do szkoły na rano i potem na popołudnie, to robi nawet 3,5 kilometra na piechotę, no to niech sobie dojeżdża, biedactwo).

Em jak matury. Wyglądają zupełnie inaczej niż w Polsce. Pierwsze zdziwienie: pisze się ją po południu, bo rano są normalnie lekcje pozostałych klas. Młody ma więc swoje egzaminy 13-16 mniej więcej. Jedynie ustne będzie miał o ósmej rano, może dlatego, że łatwiej to zorganizować, nie wiem. Po drugie, nie tu żadnego galowego stroju, może niekoniecznie dresy, ale też bez koszul i krawatów, długie lniane spodnie czy koszulka polo są jak najbardziej ok. Bez dziur w spodniach, ale mają się skupić na egzaminie i mieć komfort. Popieram.

(z youtube sączy się Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości w wykonaniu Darii Z. oraz Dawida P. z koncertu Męskie Granie. Ależ ciary.).

Co to ja chciałam, a. Młody większość już napisał, została mu rachunkowość i finanse w najbliższy wtorek, a potem za tydzień ustny niemiecki i francuski. Angielskiego nie zdaje, bo zrobił FCE. Co ciekawe, porównywalny DELF z francuskiego go nie zwalnia, może dlatego, że to jeden z języków urzędowych. A może dlatego, że oni zdają jakiś inny DELF niż ja zdawałam, nasz był dużo trudniejszy, gramatyka siała postrach, a analiza tekstu to był prawdziwy kiler. No, ale może tutaj dostosowali do poziomu wiedzy szwajcarskiej młodzieży albo gorącym (acz niekoniecznie pozytywnym) uczuciom, którymi darzą się wzajemnie kantony niemiecko- i francuskojęzyczne.
Po egzaminach, w ostatnim tygodniu czerwca, ma jeszcze do dokończenia projekt, który miał skończyć przed maturami i mieć wolne, no ale jakoś tak nie wyszło, prawda. Ciekawe, dlaczego. Wyniki matur poznają wraz ze świadectwami, wychowawca będzie dzwonił tylko do tych, którzy oblali, z informacją, że oblali, do reszty wyśle zbiorczego mejla, że gratuluję, zdaliście, ci, którzy nie zdali, już zostali poinformowani.

Jeszcze jedna różnica w maturach polega na ocenianiu: oceny maturalne to jest 50%, 25% lub 75% oceny na świadectwie – brana pod uwagę jest też ocena z ostatniego roku nauki. Na pewno zdejmuje to trochę presji, bo jak ktoś miał dobre i bardzo dobre, to nawet jeśli się mocno zestresuje i zawali, to i tak zaliczy. Albo może napisać i na tróję (która tutaj jest najwyższą negatywną oceną: 1 to bardzo głąb, 2 to średni głąb, 3 to brak szczęścia, 4 to pierwsza zaliczająca ocena, 5 to w porzo, 6 to praca na 100%. Ida miała ze dwa testy, gdzie zrobiła jeden błąd i już tej najwyższej – w jej przypadku najbardziej uśmiechniętej buźki – nie dostała). Oraz niektóre przedmioty są oceniane łącznie, tzn. jeśli z matematyki napisał na 6, to może napisać słabiej z rachunkowości itp. Aż tak dokładnie w te zasady nie wnikałam, zainteresowanych odsyłam do wujka google’a albo do mojego syna, faktem jest, że wyliczył sobie, że ze wszystkich egzaminów może napisać na tróję, i maturę zda. W uszach brzęczy mi informacja zwrotna po jednym z ostatnich przedmaturalnych testów z matematyki, jak na to, ile się uczyłem, to bardzo dobrze mi poszło.

Na ustny z niemieckiego miał wybrać sobie trzy dowolne książki (oni tu lektur nie znają, dramat był, gdy miał przeczytać Fausta i to w staroniemieckim), wybrał więc dwie, które omawiał w Sekundarschule (czyli naszym gimnazjum) plus trzecią, narodowego szwajcarskiego pisarza, Dürenmatta. Nazwisko znam tylko dlatego, że obok nas jest ulica tego pana. Zatem dwie do przypomnienia i trzeciej raptem 600 stron, na luziku. Co na ustnym francuskim, tego nie wie nikt, tekst i dyskusja o nim.

Nie wiadomo, kiedy zrobił się czerwiec, w maju trochę przygrzało, na szczęście na krótko, teraz przeważa przyjemne dwadzieścia parę, trochę wiatru, trochę deszczu. Nakupowałam kwiatków na balkon na mój Darka-Stolarza-kwietnik, nawet ze dwa razy zaległam na leżaku, żeby odpocząć i nacieszyć oczy.

Za półtora miesiąca lecimy do Polski. Nie mogę się doczekać (a co, też dostałam 3 tygodnie urlopu, to korzystam!).

Ida płacze, że ona bardzo lubi szkołę, lubi się uczyć – ale w szkole. W domu zaś lubi odpoczywać i się bawić. Biedne dziecko, przeciążone pracą domową raz w tygodniu na jutro i raz na za tydzień. Oraz nie lubi wstawać rano do szkoły o siódmej rano, bo jest niewyspana. Na szczęście nie przeszkadza jej to w weekendy wstawać kwadrans po siódmej, świeżej jak pierwiosnek.

(Wataha, uwielbiam Męskie Granie).

Małżonek szczęśliwie zmienił pracę. W poprzedniej ostatnie dwa lata, nie dość, że pandemicznie w domu, to jeszcze z szefem idiotą, okraszone były licznymi kurwami dobiegającymi znad jego laptopa. Teraz, po miesięcznym urlopie (bo tu nie można być tu na urlopie, a tam już w pracy, urlop jest od urlopowania), poszedł wreszcie w nowe środowisko, trochę znajome, jak to w branży. Ma zaplanowaną ścieżkę szkoleniową, jakieś certyfikaty ma robić, rozwijać się – i ma to rozpisane. Oprócz tego ma pracować nad projektami, czyli raz – dwa razy w tygodniu jeździć do klientów i im tam wdrażać i upgradować. I bardzo dobrze, i nareszcie.

Paznokcie wyschły, Co mi Panie Dasz dobrzmiało do końca, północ za chwilę, to ja się pożegnam. Jutro Trübsee, a we wtorek znowu do fabryki. Dobrego tygodnia Państwu.